Google doniosło na izraelskiego blogera
Zaczęło się od artykułu opublikowanego wczoraj
tu. Napisano tam, że Google
dobrowolnie wydało organom ścigania adres IP blogera oskarżanego o zniesławienie. Potem
wyszło na jaw, że z tą dobrowolnością nieco przesadzono. Rzecznik Google napisał: firma została zmuszona do przekazania adresu IP po decyzji izraelskiego sądu.
Co takiego strasznego zrobił ten izraelski internauta? Zasugerował, że kilku kandydatów na członków rady jakiegoś podrzędnego miasteczka popełniło przestępstwo. A ci przypadkiem okazali się na tyle zdeterminowani, aby dochodzić swoich praw.
Na czym polega więc problem, gdzie jest skandal - może zapytać bardziej dociekliwy czytelnik. Odpowiedź tłumaczę na podstawie news.com:
Blogger.com (googlowska platforma blogerska) posiada swoje serwery w Kalifornii (USA), gdzie pomówienie (w oryginale libel) nie jest przestępstwem ściganym przez państwo, a jedynie czynem, który może być karany na wniosek poszkodowanego na mocy prawa cywilnego (criminal libel laws have been largely abandoned in the U.S. since the 1964 Supreme Court ruling in Garrison v. Louisiana - a zatem sprawa nie budzi wątpliwości). Jednak to samo pomówienie jest w Izraelu występkiem ściganym przez prokuratora (przynajmniej tak uznał sędzia i przekazał sprawę blogera do postępowania karnego - przyp. plu.).
Sprawa wyszła na jaw, bo poszkodowani złożyli wcześniej zapewne uzasadniony pozew cywilny. Ale teraz ów bloger ma spore szanse stać się przestępcą, trafić do więzienia etc. W USA - gdzie stoją serwery i gdzie działa spółka nimi zarządzająca - zapłaciłby co najwyżej odszkodowanie.
Ciekaw jestem, czy gdyby kilka miesięcy temu znany birmański opozycjonista napisał w swoim blogu płomienną krytykę rządzącej w jego kraju junty, Google też wydałoby jego IP na żądanie birmańskiego sądu, działając według prawa lokalnego.
