Przyjazna keja na Niuatoputapu pozostała za nami. Po kolejnej dobie (tym razem bez większych sensacji zdrowotnych, za to znów z latającymi rybami w nocy) kolejny ranek przywitaliśmy w zupełnie odmiennej scenerii. Wokół nas z oceanu wyrastało mnóstwo skalistych wysepek, o stromych, niemal pionowych brzegach, podciętych tuż nad linią wody.
Na pierwszy rzut oka wydawały się zupełnie niedostępne, a jednak na grzbietach niektórych, wśród tropikalnego gąszczu, widać było z daleka jakieś zabudowania.
Wpływaliśmy właśnie w głąb Vava'u. To jeden z najbardziej popularnych turystycznie regionów Tonga i rzeczywiście, zarówno ruch na wodzie jak i resorty wypoczynkowe umiejscowione przy bardziej dostępnych brzegach dawały poczucie bliskości cywilizacji.
Vavau może się poszczycić jednym z najlepszych na świecie naturalnych portów. Długi i szeroki kanał wiodący w głąb wyspy kończy się wygodnym kotwicowiskiem, stanowiącym bezpieczne schronienie przed sztormami.
Kapitan Cook, którego śladami wciąż podążaliśmy, ominął jednak tę wyspę, mimo że wiedział o jej istnieniu. Został jednak wprowadzony w błąd przez mieszkańców sąsiednich wysp, którzy zapewnili go, że nie ma tu czego szukać, bo żadnego bezpiecznego schronienia dla swego statku tu nie znajdzie. Najwyraźniej Tongijczycy, mimo wielkiej życzliwości, z jaką przyjęli Brytyjczyków, nie ufali obcym przybyszom i nie zamierzali dzielić się z nimi tak ważnymi informacjami.
Zakotwiczyliśmy wśród innych jachtów i wybraliśmy się pontonem na brzeg na rekonesans. Świecący o tej porze pustkami przybrzeżny bar dawał nadzieję na wi-fi, a może nawet na prysznic.
Z rozmowy z właścicielką dowiedzieliśmy się, że owszem, internet dla klientów jest (więc szybko i bez większych oporów zamówiliśmy jakieś napoje), prysznic może nam pani udostępnić w pobliskim pensjonacie, a jeśli chcielibyśmy przyjść wieczorem na kolację, to musimy zarezerwować stoliki, bo będzie duuużo ludzi. Tego, czy ten tłum to tak zawsze, czy może ma być jakaś specjalna okazja, jakoś nie dociekaliśmy, ale stolik zarezerwowaliśmy na wszelki wypadek, wychodząc z założenia, że albo knajpka taka dobra, albo będzie się działo coś ciekawego.
Do wieczora jednak było jeszcze masę czasu, więc można się było rozejrzeć po okolicy. Miejscowość, w której się znaleźliśmy, nazywała się Neiafu i była tutejszą metropolią. Mieściły się tutaj: szpital,
banki,
poczta,
restauracje i pensjonaty,
a nawet związek piłkarski "dumnie sponsorowany przez FIFA":
Zważywszy na to, że najpopularniejszą grą zespołową w tamtym regionie jest rugby, FIFA miała prawo być dumna z samego faktu istnienia takiego związku. Jednak boiska do piłki nożnej nie rzuciły nam się w oczy, ale może zgodnie dzielono się boiskami do rugby.
Jak to na wyspach Pacyfiku, nie mogło również zabraknąć różnej maści kościołów chrześcijańskich:
Kościół katolicki był z daleka widoczny, gdyż znajdował się w samym centrum miasta, na szczycie wzgórza.
Była akurat sobota, więc kilkoro młodych ludzi porządkowało teren przykościelny przed dniem świątecznym.
Poza tym jednak na drogach wielkiego ruchu nie było
i w ogóle miasteczko wyglądało na dość senne. Tylko szyldy i reklamy przypominały, że jesteśmy w popularnym ośrodku turystycznym, gdzie jedną z głównych atrakcji (oferowanych za drobne 150$) jest możliwość popływania sobie w oceanie z wielorybami.
Na małym skwerku natknęliśmy się jeszcze na tablicę upamiętniającą przybycie tu pierwszego Europejczyka. Był nim Don Francisco Mourelle de la Rúa, dowódca hiszpańskiej fregaty o nazwie "Nuestra Senora del Rosario" (Nasza Pani Różańcowa), który przypłynął tutaj w 1781 roku i nazwał to miejsce Portem Schronienia (Port of Refuge).
Dzień powoli się kończył i zbliżała się pora skorzystania z rezerwacji. W pobliżu restauracji widzieliśmy flagi All Blacks, więc sądziliśmy, że powodem tego zapowiadanego tłumu może być transmisja meczu rugby pomiędzy Nową Zelandią a Tonga. Jednak gdy dotarliśmy na miejsce, dosłownie oniemieliśmy z wrażenia. W restauracji rzeczywiście zaczęło się robić ciasno, ale z zupełnie innego powodu. Wszyscy uwagę mieli skierowaną ku brzegom tarasu, gdyż tam trwało właśnie ważenie NAPRAWDĘ DUŻEJ RYBY - marlina błękitnego.
Ryba ważyła 231,5 kg i została złowiona przez drobną, niemłodą (ale i niestarą), ubraną na różowo kobietkę, której podczas wieczornej fety w restauracji została wręczona specjalna nagroda oraz przechodnia koszulka mistrzowska - wielokrotnie splamiona rybią juchą w zwycięskiej walce i specjalnie nieprana - w którą nowa mistrzyni połowów musiała się obowiązkowo od razu przystroić.
A transmisja meczu rugby również nas nie ominęła, bo też to właśnie rzecz jasna był główny powód tłoku przy stolikach. Emocje sportowe wszędzie na świecie są przecież takie same.