Moja prababcia - urodzona jeszcze za cara, pod koniec dziewiętnastego wieku, zmarła tragicznie: po przeprowadzce do nowego domu (mieszkała z moim wujostwem) spadła ze schodów tuż przed swoimi setnymi urodzinami: -nie mogła się przyzwyczaić do nowego rozkładu pomieszczeń i zapamiętać, gdzie są przeszkody. Albo nie chciała? ... Nie na darmo się mówi o nieprzesadzaniu starych drzew! Była maleńka, chudziutka, w ogóle drobna - ale nie pochylona, o nie! Pamięć miała doskonałą, żołądek - prawie równie dobry. Do końca życia uwielbiała proste, chłopskie potrawy: jajecznicę na skwarkach ze słoniny, golonkę, bigos, zupę fasolową.Wbrew całej rodzinie piła straszne ilości mocnej kawy, łagodnie się dziwiła, po co ludziom lekarstwa (sama siebie i rodzinę - póki ta się nie zbiesiła - leczyła ziołami własnoręcznie zbieranymi i suszonymi. Nie gardziła, w dobrym towarzystwie, kieliszkiem nalewki lub likieru. Niewątpliwie była trochę dziwaczką: kawę do końca życia sama paliła i mełła (w młynku na korbę), a w dziedzinie czarnego pieprzu szła jeszcze dalej: uznawała wyłącznie świeżo tłuczony (czyściutka szmatka, młotek, łup, łup - i porcja pieprzu gotowa do użycia. Pod tym względem była niewątpliwą prekursorką :)
Wszystkie swoje dzieci urodziła w domu. W szpitalu pierwszy i ostatni raz w życiu była po swoim słynnym upadku ze schodów (co rodzina mówiła o wujostwie, to się nie nadaje do druku), i tylko dlatego, że była nieprzytomna. Lekarzy widywała, owszem, czemu nie: towarzysko, a potem, gdy dzieci się usamodzielniły i zaczęły sprowadzać białe kitle do jej wnuków. ONA z pewnością zaaplikowałaby na to przeziębienie gorące mleko z masłem, miodem i czosnkiem, ale to dzieci pokończyły studia - więc siedziała cicho.
Raz w życiu pojechała do miasta do wnuka, który miał w domu wszystkie szykany: centralne ogrzewanie, kuchnię gazową, pralkę ... Prababci jedzenie nie smakowało, więc przez dwa dni nic nie jadła; gorzej, że pierwszy raz w życiu bolała ją głowa. Miała duszności, nie mogła spać. Z planowanych kilku tygodni zrobiła się jednodniowa wizyta z niepotrzebną nocą.
Przez tych sto lat, które przeżyła prababcia (a przypominam, że gdyby nie egoizm wujostwa, mogłaby żyć jeszcze ładnych parę lat) zawsze - no, może z wyjątkiem wojny I i II światowej - cała wieś paliła drewnem i węglem - to znaczy głównie węglem, bo to ziemie klasy I rolniczej, gdzie lasów nie uświadczysz. Od świtu do nocy paliło się w kuchni, latem również, bo na czymś trzeba było gotować (również dla zwierząt: stąd parowane ziemniaki, które ja podbierałam w parnika, jak tylko doszły!!). Zimą dochodziły jeszcze piece w każdym pokoju .. i tak w całej wsi.
A potem doszły do tego jeszcze maszyny rolnicze - a w tak bogatych okolicach było ich legion - oraz motocykle i samochody.
Co ciekawe - nawet dzieci prababci nie zbliżyły się do jej wieku. Pomimo tego, że kilkoro z nich (a jeszcze więcej - prawnuków) to weganie biegający w maskach przeciwsmogowych.
Prababcia nie chodziła w pole. Od tego byli mężczyźni. Ona "tylko" wstawała przed mężczyznami, żeby napalić w piecach i w kuchni i zrobić im śniadanie. To byli bogaci rolnicy, ale nawet oni musieli się obywać na co dzień tłuszczami zwierzęcymi i jajkami - w obejściu zawsze był co najmniej jeden koń (ukochane zwierzę pradziadka i dziadka), krowy, świnie, kury, gęsi, kaczki ... Końmi i krowami zajmowali się mężczyźni, ale świnie oraz drób to była domena kobieca. Nakarmić, napoić (a wcześniej - przygotować tę karmę), zrobić śniadanie, obiad, kolację i zapasy na zimę - a przy tym wyglądać tak, żeby mąż nie pomagał w obejściu sąsiadce - to nie było w kij dmuchał.
Zgodnie z rodzinną legendą, prababcia młody wygląd do późnego wieku zawdzięczała ... galaretkom. Tym klasycznym, z nóżek.
Kolagen!!
Inne tematy w dziale Rozmaitości