Postój taksówek przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie, 1976 r. Fot. NAC
Postój taksówek przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie, 1976 r. Fot. NAC
Polska przedsiębiorczość Polska przedsiębiorczość
2519
BLOG

Taxi, krawiec, but na wymiar. Pomysł i fach nie do przecenienia

Polska przedsiębiorczość Polska przedsiębiorczość Biznes Obserwuj temat Obserwuj notkę 24

Usługi w PRL były na różnym poziomie, ale zawsze poszukiwane. Co bardziej przedsiębiorczy potrafili na nich nieźle zarobić.

Przypomnijmy sobie te sceny z filmów Stanisława Barei, w których na postoju taksówek widzimy nie sznurek aut wypatrujących pasażera, jak dzisiaj, tylko kolejkę klientów czekających na korporacyjny lub prywatny samochód. A kiedy ten podjeżdżał, nie wsiadał do niego pierwszy klient z brzegu. Bo też nie klient dyktował, gdzie taksówka ma jechać.

To kierowca oznajmiał, dokąd się udaje, krzycząc na przykład: „Na Mokotów!”. I wtedy czym prędzej biegli do auta chcący jechać w tym kierunku, a zmierzający na Żoliborz czy Pragę dalej czekali w kolejce. Jeśli klientów na Mokotów było mniej niż miejsc w taksówce, kierowca zbierał kolejnych po drodze, na następnych postojach, bowiem przejazd z jednym pasażerem był mniej opłacalny – tak, wszyscy płacili oddzielnie całą stawkę za dojazd.

Żeby to zobrazować, zacytujmy dialog z filmu „Brunet wieczorową porą”:

– Wolny?

– Wolny. No gdzie?

– Na Słoneczną 5.

– Nie pytam, gdzie mam jechać, tylko gdzie pan się ładuje.

– A powiedział pan, że jest pan wolny?

– A jak. Wolna sobota to i wolny jestem. Nie robię.

To oczywiście obrazki przerysowane, ale taksówkarzom w PRL żyło się całkiem podobnie. Byli grymaśni i bogaci, nazywano ich wręcz złośliwie „złotówami”. Zwłaszcza tych prywatnych, bo korporacyjni to, jak w serialu „Zmiennicy” z 1988 roku – częściej marzyli tylko o profitach swej profesji.


PRL, fiat 125p, Rotunda PKO
Taksówka Fiat 125p w Warszawie, w tle Rotunda PKO, 1978 r. Fot. NAC


W PRL klientów było wielu, a taksówek mało. Dość powiedzieć, że w 1937 r. w stolicy jeździło 2146, a w 1955 r. tylko 450. Zaraz po wojnie samochodów w Polsce bowiem nie było, na taksi jeździli posiadacze starych niemieckich opli i amerykańskich chevroletów, a po Warszawie podobno nawet dwa cadillaki. Od lat 50. za taksówki robiły dostarczane nad Wisłę radzieckie pobiedy i potem produkowane na ich licencji w fabryce na Żeraniu warszawy, a od lat 70. – polskie fiaty 125p.

„Złotówa” to był ktoś

„Taksówki w tamtych czasach robiły za karetki, taksówkarze wspomagali pracę dziennikarzy telewizyjnych i urzędników państwowych. Żuki jako taksówki bagażowe przewoziły meble spod sklepów meblarskich. W lipcu lipca 1975 roku, kiedy do Warszawy przyjechał prezydent USA Gerald Ford, woziły jego delegację po mieście. W aucie Zatorskiego wylądowali trzej agenci ochrony, którzy najpierw sprawdzali miasto, a później jeździli za prezydentem. Ale były także kursy międzymiastowe, kiedy trzeba było do powstającej Huty Katowice dowieźć partię rękawic do pieców” – wyliczała Anita Blinkiewicz w artykule „Taksówkarz w PRL to był ktoś” (Tygodnik TVP).

Henryk Zatorski, stołeczny taksówkarz od 1971 roku, wspominał: – W umowie z MPT zapisane miałem, że trzeba jeździć pod krawatem, mieć schludną fryzurę. Za zadbany i czysty samochód były nagrody. Ale to był wolny zawód. Sam decydowałeś, kiedy zaczynasz pracę i kiedy kończysz.

Ten wolny zawód, ale na ogół prywatny, wybierali działacze opozycji – zwolnieni w latach 80. z pracy z „wilczym biletem”, utrzymywali siebie i rodziny właśnie z taksówki. Podobnie przedsiębiorczy bywali np. sportowcy, którzy kończyli kariery czy stawali się z różnych powodów niewygodni. Taksówkarzem w Warszawie był nawet podobno jeden generał, którego wyrzucono z wojska.

O pracy na taksówce marzyły też panie, jak Irena Majewska (w tej roli Lidia Wysocka) w filmie „Irena do domu” z 1955 roku, czy Kasia Piórecka (Ewa Błaszczyk), która w serialu „Zmiennicy” przebiera się za mężczyznę, by zatrudnili ją w MPT.

Praca miała minusy. Taksówkarz musiał perfekcyjnie znać topografię miasta, wręcz historyczną, bowiem – jak wspominał Zatorski – klienci „starej daty” chcieli jechać pod przedwojenne adresy, np. na plac Wilsona a nie na pl. Komuny Paryskiej. Choć to akurat przydało im się w latach 90., gdy owe nazwy wróciły.

Wśród plusów były też limity paliwa: w latach 80. właściciele dużych fiatów otrzymywali przydział 45 litrów miesięcznie, a prywatni taksówkarze mieli prawo do zakupu 250 litrów. To i tak było mało, więc co sprytniejsi zmieniali silniki na dieslowskie, bowiem olej napędowy nie podlegał reglamentacji. A kartki na benzynę sprzedawali pracownikom stacji benzynowych.

„Taksówkarze, jak niemal każda grupa zawodowa, byli mocno podzieleni. Jedni jeździli od słupka do słupka i zbierali z postoju klientów. Elita obsługiwała Dworzec Centralny i lotnisko. Ci stawiali z taksówek domy wielkości pałaców. Do Polski przylatywało wtedy masę obcokrajowców. Bywało, że klient wysiadł na Centralnym i zamawiał kurs do Krakowa. Płacił sto dolarów na rękę, średnia miesięczna pensja to było wtedy w Warszawie jakieś 30 zielonych, a taksówkarska elita potrafiła zrobić trzy takie kursy w tygodniu. Zatem ci najbardziej obrotni i najlepiej ustawieni wyciągali nawet ponad 1000 dolarów miesięcznie” – opisywała Dorota Kowalska (Polska The Times).

Nie byli więc biedakami, bo nowy fiat 125p kosztował w 1973 r. 1410 dolarów, a wozy musieli kupować. Po 1989 r., gdy uwolniono działalność gospodarczą z PRL-owskich ryzów, złota era w branży taksówkowej się zakończyła, ale jeszcze długo to klient czekał na postoju na taksówkarza, choć już nie tak kapryśnego. Samochodów było coraz więcej i rosła konkurencja. Jednak dawni taksówkarze mieli spory handikap, zakładali własne korporacje i opanowywali rynki. Z owych czasów zresztą do dziś każdemu zostało jakieś echo przekonania, że jak coś w życiu zawodowym nie wyjdzie, to zostanę taksówkarzem.

Fryzjerzy w PRL. Wałki, siatki i piwo

usługi w PRL
Zakład fryzjerski "Laurent" przy ul. Szpitalnej 5 w Warszawie, lata 70. XX wieku. Fot. NAC

W jednym z weekendowych wydań Gazeta.pl można przeczytać, że „w PRL-u fryzury były ciekawsze. Robiło się strzyżenie brzytewką, potem włosy nawijało się na wałki i rozczesywało. Z jednego zawinięcia można było zrobić masę fryzur. Poziom pracy był bardzo wysoki. Dzisiaj fryzjerstwo zeszło na psy. Klub Fryzjerstwa Artystycznego się rozleciał. Cech nikogo nie obchodzi”.

To wspomnienia Zbigniewa Kuty, mistrza fryzjerstwa z 60-letnim stażem, który swój zakład prowadzi w centrum Łodzi. Opisywał Honoracie Zapaśnik, jak się wtedy zaczynało taki biznes:

 – Ojciec kiedyś zapytał: „Zbychu, chcesz być fryzjerem?”. „Mogę być” – odparłem. Nie wiedziałem, na co się decyduję, bo w życiu nie byłem u fryzjera. (…) Podstawówkę skończyłem w czerwcu ‘59, a w lipcu już poszedłem do terminu. Miałem wtedy 13 lat. Praktyki trwały trzy lata i po egzaminach zostałem najmłodszym czeladnikiem w Izbie Łódzkiej od przeszło pięćdziesięciu lat. Zakład fryzjerski należał do mojego wujostwa. (…) Stałem i przyglądałem się temu, co robi mój wujek. Musiałem nauczyć się trzymać nożyczki w garści, a to nie jest takie proste. Śrubę trzeba mieć na zewnątrz, ostrza poziomo, ruch zgrać z grzebieniem. Godzinami stałem przy ścianie i ćwiczyłem, żeby ręce się wprawiły. (…) Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do zakładu i zobaczyłem błyszczące ostrze niemieckiej brzytwy, to aż oczy zamknąłem ze strachu. (…) Ciężko szło. Kiedyś wujek kazał mi namydlić butelkę pędzlem. Postawiłem ją na szyjce i delikatnie zbierałem brzytwą pianę. Innym razem musiałem namydlić balon i go ogolić. Czasem się udawało.

Tak, ćwicząc i podglądając, dzisiejszy mistrz dostał się do zawodu, zdając egzaminy z teorii, praktyki, golenia, strzyżenia męskiego i damskiego oraz czesania. Nie było zbyt wielu szkół, jedna najlepsza w Warszawie, gdzie w latach 80. było 40-50 osób na miejsce.

Klientki u fryzjera czekały w kolejkach, czekając na modną wtedy trwałą. Przed weekendem tłoczyły się w zakładach, bo rzadko ktoś się umawiał – nie każdy miał telefon, a fryzjerzy nie robili zapisów, po prostu trzeba było przyjść i swoje odczekać.

Salony fryzjerskie i kosmetyczne nazywano zakładami. Nie przywiązywano wagi do designu, miały tylko spełniać wymogi sanepidu i być czyste. Rzemieślnicy musieli się dostosować do tego, co było na rynku. Sprowadzanie materiałów czy kosmetyków z zagranicy praktycznie nie wchodziło w grę.

Łódzki mistrz: – Było dwóch fryzjerów – Zbyszek i Hirek. Przed świętami szła kobieta do Zbyszka i pytała: „Jaki kolor jest modny w tym sezonie?”. Zbyszek odpowiadał, że wszystkie odcienie czerwieni. Inna pani pytała o to samo Hirka. „Zimne, niebieskie” – mówił. Dlatego że jeden mógł dostać czerwoną farbę, a drugi niebieską. Taka inspiracja. (…) Kiedyś każdy fryzjer męski miał u siebie golenie, strzyżenie, wąsy, brodę. Klienci mówili, czy chcą spiczastą bródkę, na łopatkę, krótszą czy dłuższą. Wąsy długie lub podkręcane. Co kilka lat moda się zmieniała. Raz strzygłem na „księcia Józefa”, innym razem „na Stalina”.

Wszyscy mistrzowie posiadający swoje zakłady musieli należeć do cechu, który dbał o poziom egzaminów fryzjerskich i organizował szkolenia, także z BHP czy higieny. W latach 50. powstał też Klub Fryzjerstwa Artystycznego, później przemianowany na Klub Postępu i Techniki. Podobne kluby otwierano w całej Polsce: uczniowie przychodzili do instruktorów, także przedwojennych mistrzów, na naukę z modelkami i modelami. – Ja też dzięki nim poznałem nowe fryzury, nauczyłem się lepszej techniki i innego spojrzenia. To była taka sztuka dla sztuki – opowiadał łodzianin, który uznał lata 70. za najlepszy okres w całej historii fryzjerstwa polskiego.

– Było bardzo dużo klientek. Na przykład bufetowe i kelnerki miały talony z PSS na usługi fryzjerskie, więc czasem zaczynało się pracę o 5 rano, a kończyło o 8 wieczorem. Przy takiej okazji jak bal sylwestrowy każda kobieta musiała być u fryzjera. Bo nie było dostępnych lokówek, suszarek, pianek do włosów – wspominała z kolei w „Kurierze Podlaskim” Krystyna Podolińska, tamtejsza fryzjerka od lat 50. i mistrzyni od 70.

Profesjonalne suszarki do włosów – dodawała – „pojawiały się dopiero w latach 80. Główny ekwipunek fryzjerki w PRL stanowiły zatem wałki, szpilki i siatki. Po lepsze kosmetyki jeździło się do Warszawy, średnio raz na miesiąc. Na co dzień fryzury klientek usztywniało się siemieniem lnianym i piwem”.

Na pewno w tych latach nie było fachowych żurnali dla fryzjerów. Co najwyżej w magazynie „Uroda” można było znaleźć kilka zdjęć fryzur. – Kiedyś do cechu w Łodzi przyszedł jeden żurnal ze zdjęciem fryzury wymyślonej przez brytyjskiego geniusza, Vidala Sassoona. Nazywała się „na grzybka”. Była to pierwsza geometryczna fryzura. Niestety, w środku nie znaleźliśmy żadnego opisu technicznego i nie wiedzieliśmy, jak należy strzyc. Jeden rysownik z cechu rozrysowywał fryzurę na tablicy szkolnej przez kilka tygodni. W końcu doszliśmy do tego, że nie możemy ścinać po zewnętrznej, tylko po wewnętrznej stronie – śmiał się pan Zbigniew.

Fryzjerzy i goniące za modą Polki podpatrywali więc zachodnie fryzury w telewizji albo u artystów przyjeżdżających np. na festiwal piosenki do Opola. To tu odkryli np. „moką Włoszkę”: trwałą, w której loki wyglądają jak wilgotne. Francuzi używali do tego specjalnych płynów, w Polsce był tylko jeden Pewex w Warszawie, gdzie za bony można było kupić żel do „mokrej Włoszki”.

Usługi kosmetyczne miały jeszcze trudniej, gdyż w sklepach dostępne były przeważnie tylko szare mydło i krem Nivea służący do twarzy, ust, ciała i opalania. Za balsam robiły też oliwki dla niemowląt, np. Jacek i Agatka. Dlatego te usługi funkcjonowały głównie państwowo i w hotelach. Prywatnie można było głównie np. wyregulować brwi, przekłuć uszy, czy zrobić manicure. No i makijaż, bo o kosmetyki „kolorowe” było nieco łatwiej. W każdym razie w PRL kosmetyczki były postrzegane jako coś dość luksusowego i zawsze miały wzięcie, bo usług było jak na lekarstwo.

Ufryzowani i umalowani Polacy ruszali na wesele i bale, gdzie zabawiali ich kolejni prywatni usługodawcy: kapele i orkiestry, bo muzyka musiała być na żywo, oraz wodzireje. Ryszard Rembiszewski, prezenter radiowy i telewizyjny, który często prowadził bale sylwestrowe wspominał, że w latach 80. poprowadził nawet dwa jednocześnie!

Krawcowe. Domowy „banan”

Także na opolskim festiwalu Polki pokochały spódnicę-bananówkę, którą w biało-niebieskiej wersji miała na sobie w 1973 r. Maryla Rodowicz, śpiewając przebój „Małgośka”. Bo krawcowe miały problem podobny do fryzjerów: do dyspozycji tylko nieduże rubryki w „Przekroju” czy „Szpilkach”, gdzie Barbara Hoff radziła co do czego dopasować. Dopiero w latach 80. jakimś sposobem ściągały na przykład niemiecką „Burdę” z wykrojami, czasem „Elle”. 

Mowa rzecz jasna o krawcowych „domowych”, które w PRL były poszukiwane i cenione jak złoto, bo w sklepach straszyły pustki albo szaro-bura sztampa. Moda Polska dla Polek była za droga, a Hoffland tylko w Warszawie… zostawała domowa krawcowa.

– Wszyscy mieli krawcową. Przypuszczam, że przeciętny Polak, czy też częściej Polka – fajne ciuchy szył u krawcowej albo na domowej maszynie. Dotarłam do badań z przełomu lat 60. i 70., z których wynikało, że jeśli chodzi o płaszcze i suknie wizytowe, to szytych było 70 proc. wszystkich! Ze wspomnień o krawcowych i o szyciu w domu, bo Polki wtedy potrafiły szyć, mogłabym ułożyć osobną książkę. Panie z warszawskiej elity jeździły do jakichś ubogich mieszkań, godziły się na czekanie na sukienkę miesiącami, wybaczały kłucie szpilkami i niesłowność, po to tylko, żeby mieć modne ubrani – mówiła Aleksandra Boćkowska, dziennikarka i autorka książki „To nie są moje wielbłądy. O modzie PRL” (wywiad „Kobiety z warszawskiej elity wybaczały kłucie szpilkami”, Tygodnik TVP).

Nie mogło być dwóch takich samych sukienek, a krawcowe z głowy musiały tworzyć wykroje do modeli, które klientki wymyślały dość swobodnie. Wymagało to zatem dużej wyobraźni i fachowości. Dodatkowo nie było materiałów, w sklepach królowała elany i bistory, więc szyło się np. z materii na zasłony, poszewki czy z obrusów. Ale te stare wytwory krawcowych dziś, w epoce vintage, wciąż służą młodym Polkom, wyciągnięte z szafy mamy czy babci. Są trwałe i niepowtarzalne.

Magiel, repasacja pończoch, nabijanie syfonów

usługi w PRL, repasacja pończoch
Repasacja pończoch w PRL. Fot. NAC

Patrząc na potrzeby rynku, w PRL otwierano też prywatne magle oraz punkty repasacji pończoch i rajstop, bardzo wówczas popularne, bowiem – co dziś wydaje się bardzo dziwne – na rynku trudno było te produkty dostać. Były również panie, które szydełkowały. Zamawiano u nich np. koronkowe obrusy. I takie, które robiły na drutach swetry, szaliki, czapki, rękawiczki, kapcie – dziś to też poszukiwane, tzw. rzemieślnicze dzieła.

W dużych miastach działały prywatne pracownie kapeluszy. Bardzo zyskowne były usługi kuśnierskie, zwłaszcza te działające na Podhalu. Całości wyglądu człowieka PRL dopełniali rzecz jasna szewcy. Butów także brakowało w sklepach, nie kupowano ich na sezon, tylko na lata. Małe zakłady szewskie naprawiały więc fleki, dziury i wypełnione były tzw. kopytami czy prawidłami do własnego wyrobu obuwia. Niektóre wciąż oferują buty wysokiej klasy na wymiar – każdy klient ma w nich swoje własne prawidła.

Wspominając usługi w PRL trzeba też wspomnieć o zegarmistrzach, których całe rodziny sprzedawały i naprawiały czasomierze, a czasem i dbały o stare zegary np. na ratuszach. Pamiętamy też o szklarzach i takiej „drobnicy” jak punkty nabijania syfonów, snycerze, czy szlifierze, którzy chodzili po podwórkach krzycząc: „Noże, noże, nożyczki!”.

Wiele tych zawodów nie przetrwało, wypieranych przez gorszej jakości, ale tańszą masówkę. Ale pokazują, jak przedsiębiorczy Polacy potrafili sobie radzić w trudnych czasach i zarabiać. Część z nich poradziła sobie nadzwyczaj dobrze w czasach kapitalizmu i pokonując nierówną konkurencję działa do dzisiaj.

Tak świetnie, jak jedno z rodzinnych przedsiębiorstw szewskich o przedwojennej tradycji, uważanych za najstarsze działające i najbardziej prestiżowe w Polsce, które zostało przez angielski almanach „Europe's Elite 1000” zaliczone do 1000 najbardziej ekskluzywnych i elitarnych marek w Europie! Mają tysiące kopyt i dziesiątki zeszytów z obmiarami. Przed wojną szyli buty np. dla Bodo i Ćwiklińsiej, a dziś dla Donalda Sutherlanda czy Stevena Segala. Polak potrafi.

BW


Upadek socjalizmu i czas rozwoju gospodarki rynkowej przyniósł obywatelom Rzeczypospolitej powszechny dostęp do wielu gałęzi gospodarki oraz stworzył duże szanse dla rozwoju prywatnej przedsiębiorczości. Chłonność rynku na dobra i usługi ułatwiła obywatelom tworzenie i rozwijanie własnych inicjatyw. Prywaciarze stali się symbolem wolności i dążenia do dobrobytu. Blog poświęcony zagadnieniom związanym z rozwojem polskiej przedsiębiorczości, pokazuje, jak kształtował się polski biznes. Publikacje dotykają realiów czasów II RP oraz PRL-u. Przedstawiamy wiele historycznych ciekawostek, pozwalających lepiej zrozumieć charakter oraz specyfikę przemian w polskiej gospodarce. Znaleźć tu można także informacje dotyczące konkretnych przedsiębiorstw, grup zawodowych oraz inwestycji i handlu, a także dawnych, znanych przedsiębiorców, których sylwetki do dziś stanowią niezwykłą inspirację. Partnerem bloga jest sieć Żabka.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka