Działo się to rok temu, na przełomie lutego i marca bodajże, akurat wtedy już o wiele intensywniej czuło się w powietrzu starcie wiosny i zimy. Postanowiłem nawiedzić kryptę, mimo że byłem w niej wkrótce po tym, jak złożono Parę Prezydencką w sarkofagu, oddając jej wtedy po raz pierwszy cześć, obiecując pamięć. Wszedłem ja, a za mną rodzina z trójką dzieci, raczej rozbrykanych, i para, nie wiem, czy młoda, ale mało zgodna na początku, by tam wejść, bo to on ją do tego dyskretnie namawiał. W sumie weszli do krypty zaraz po rodzinie. I nagle wszyscy zamarliśmy w bezruchu, zapadła między nami cisza, która spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Zdziwiłem się swojej mimowolnej reakcji, bo oto nagle odnalazłem swą prawą rękę w okolicy serca, podświadomie kopiując podniosły obyczaj amerykański, dzieciaki zaś miały usta nieco otwarte, zastygłe w półsłowie, a para stała już teraz w bewzględnej zgodzie. Co kobieta potwierdziła ostatecznie, na pożegnanie dotykając ręką krawędzi sarkofagu. Chociaż też prawda domaga się tego, by wspomnieć, że wszyscy znacząco spojrzeliśmy, wchodząc do krypty, na tablicę z resztą nazwisk...
Kiedy schodziłem ze Wzgórza Wawelskiego, pomyślałem, że ta cisza przetrwa wiele i wielu; w tym i tych, którzy nie mają dla nich za grosz szacunku, ale też i tych, którzy walczą o szacunek dla nich, nie będąc do końca wiernym wskazaniu, by jednak „zło zwyciężać dobrem“. Rzeczywiście, cisza tej krypty przetrwa wiele i wielu. Nie trzeba być wybitnym „mesjanistą“, by podejrzewać, że to państwo zwane Polską przeżyje, albo też odnowi się, dzięki tej ciszy. I nie trzeba być wybitnym „mesjanistą“, by sobie życzyć, że jeśli ja zapomnę o tej ciszy, to „Ty, Boże, zapomnij i o mnie“. (P.S. na zdjęciu - wejście do Krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów; około rok temu, w razie potrzeby kliknij na foto, aby powiększyć).