Jakoś chyba w sierpniu na tym blogu pisałem o świeżo wydanej, niezwykłej opowieści Piotra Pazińskiego pt. Pensjonat. Wrześniowa Lampa zamieściła rozmowę z autorem i recenzję Pawła Dunina-Wąsowicza (PDW): „...Pokolenie wnuków Holocaustu czy „wnuków żydokomuny” (tak sami zatytułowali dyskusję o swoich korzeniach) po raz pierwszy w pełny sposób pojawia się w polskiej literaturze i to w znakomitej formie.
I dalej: „Podczas wizyty narratora w podwarszawskim pensjonacie właściwie nic się nie dzieje. Przeglądanie cudem ocalałych fotografii z przedwojnia. Obserwacje powracającego w miejsce dziecięcych wakacji narratora przeplatają się z retrospekcjami, w których mantrycznie powtarzają się elementy żydowskiej tradycji konfrontowane z wyobrażeniem postępu, głównie w wydaniu komunistycznym (Nasz historyczny spór, który toczymy od czasów Mojżesza, a może i od samego Adama).
„Wspaniale pobrzmiewają echa zarówno fraz Juliana Stryjkowskiego, jak Brunona Schulza, zwłaszcza w opisach rozpadu. A raczej wielu rozpadów: materialnego ostatniego żydowskiego ośrodka wypoczynkowego, zdrowotnego jego pensjonariuszy, wreszcie duchowego niknącej społeczności”.
PDW: Pensjonat to autentyczny zakład, który należy do Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce - rozumiem, że twoja nowela jest fantazją opartą na wspomnieniach.
Paziński: Byłem tam wożony jako dziecko w połowie lat 70., a potem w latach 90. znów zacząłem przyjeżdżać. To miejsce ma ciekawą historię własną – tak się złożyło, że zostało ostatnim żydowskim pensjonatem na linii otwockiej (albo nadwiślańskiej – od dawnej nazwy tej kolei), która była przed wojną miejscem letnisk przede wszystkim żydowskim – Śródborów z Otwockiem, Józefowem, Miedzeszynem... Tak jak po zachodniej stronie linia EKD (Podkowa Leśna, Komorów) była rejonem ziemiańsko-inteligencko-mieszczańskim, a od południa Konstancin arystokratyczno-burżuazyjnym.
Przed wojną było to całkiem ekskluzywne sanatorium, Które nazywało się Śródborowianka i było eleganckim domem z kasynem, z jakąś salą rozrywkową, kąpielami błotnymi i tak dalej. Podobno Tuwim tam kiedyś jeździł, a w korespondencji Brunona Schulza i Romany Halpern jest mowa o Śródborowie – choć nie wiadomo, czy o Śródborowiance. Ona tam się leczyła, niewykluczone, że Schulz też tam przyjeżdżał, jako że wiadomo, że część 1937 roku spędził nie w Drohobyczu, ale w Warszawie.
Moja rodzina jeździła tam zresztą przed wojną. „Na linię” – jak się mówiło. Mam w domu jedno z najwcześniejszych zdjęć mojej babci, z połowy lat 20. Na pieczątce z tyłu jest adres: Foto-Rawicki, Śródborów, ulica Zamenhofa. Ulica Zamenhofa oczywiście istnieje, stoi tam wciąż parę świdermajerów, ale trudno ustalić, gdzie był ten zakład fotograficzny.
Po wojnie cała linia się zdegradowała, a Śródborowianka przetrwała jako rodzaj arki – gdzie organizowano m.in. żydowskie kolonie, gdzie początkowo był żydowski sierociniec... Ale zapamiętałem to tak, jakbym był tylko ja i różni dziwaczni staruszkowie, którzy lubili ze mną rozmawiać o różnych sprawach. Trochę o religii, trochę przekonywać do swoich poglądów – najczęściej komunistycznych, a raczej postkomunistycznych, bo dawno przestali być komunistami, ale mieli nawyki myślowe; mówili co jest postępowe, albo co jest reakcyjne. To byli często ludzie rozbici, samotni, bez rodzin – no właśnie ostatni, tam była taka atmosfera.
PDW: U ciebie narrator zarówno jako dziecko jak i odwiedzający Śródborów młody człowiek funkcjonuje poza realiami...
Paziński: No bo trochę tak chciałem, żeby było to takie senno-odrealnione. Coraz mniej lubię literaturę osadzoną ściśle w jakimś historycznym czy społecznym kontekście. Zresztą ja nawet nie wymieniam nazwy Śródborów – choć wszyscy wiedzą, że to tam – tylko jest to miejsce z dzieciństwa. Jeśli spędziłeś dzieciństwo wśród starych ludzi, a wracasz po prawie 30 latach, to jasne jest, że ich nie zastaniesz w większości, są tylko gdzieś w pamięci.
To oczywiście byli świeccy ludzie, a samo miejsce było PRL-owskie. Ten ośrodek był – jak na dzisiejsze warunki – dość obskurny, ludzie mieszkali w zbiorowych salach, prysznice były na korytarzu. Ale oni tam się dobrze czuli, to był kawał lasu, miejsce gdzie mogli być we własnym sosie. Jeszcze niedawno pewna starsza pani, która przyjeżdża do Śródborowianki na całe lato z zagranicy, mówiła mi, że oni tam się dobrze czują.
Śródborowianka to byli ludzie, którzy się do żydostwa przyznawali i w żydowskim sosie siedzieli, choć byli świeccy. Ale dużą część dzieciństwa spędziłem też u mojego wuja na słynnej alei Przyjaciół, gdzie mieszkali liczni żydowscy komuniści-internacjonałowie, którzy za Żydów się nie uważali, tylko za Polaków.
Jeszcze inna część mojej rodziny to byli ludzie, którzy bardzo wcześnie wyjechali do Izraela, jak mój bliski wuj Zorach Warhaftig [żyjący w latach 1906-2002], który podpisywał deklarację niepodległości tego państwa w 1948 r., a potem był długo w rządzie – i u Ben Guriona, i u Goldy Meir był ministrem spraw religijnych. Tak jak prawie cała rodzina ze strony mojej mamy wyjechał z Polski w 1939 r. tuż po wybuchu wojny. Rozjechali się w różne strony – jedna z moich ciotek zginęła we Lwowie w 1941 r. prawdopodobnie zabita przez Ukraińców jeszcze przed wejściem Niemców.
Późniejszy sygnatariusz deklaracji niepodległości ustanowił swoisty rekord świata, bo uciekł koleją transsyberyjską do Władywostoku, a przez Japonię do Ameryki (która była jeszcze neutralna). Miał japońską wizę tranzytową od słynnego konsula Chiune Sugihary z Kowna, który za wystawienie kilku tysięcy takich dokumentów (m.in. dla całej jesziwy Mir) – zapłacił w końcu stanowiskiem. Jak twierdzą historycy, do 1940 r. dawało się z Polski jeszcze jakoś wyjechać.
Każdy ma jakieś zajoby. Moje wynikają z tego, że dzieciństwo spędziłem wśród wielu starych ludzi. A przygody z dzieciństwa bardzo kształtują wyobraźnię. Ja bardzo lubię takie miejsca, które kiedyś były ważne, a dziś nic w nich nie ma. Rozsypujące się miasteczka. W tym się w sumie dobrze czuję. W ogóle linia otwocka ma masę żydowskich zabytków.
W Otwocku było ogromne sanatorium Brius – z hebrajskiego briut czyli zdrowie – oraz niesamowite miejsce zwane Zofiówką, obecnie zrujnowany gigantyczny gmach stumetrowej chyba długości, z loggiami z widokiem na las – to był przed wojną największy żydowski dom wariatów. I tam została zamordowana matka Tuwima, razem z innymi chorymi psychicznie pacjentami (obecnie ruiny Zofiówki stanowią ulubione miejsce walk dzikiego paintballa - przyp. PDW).
Otwock był poniekąd i sztetłem, i uzdrowiskiem. Cmentarz w Karczewie jest jednym z najbardziej niesamowitych cmentarzy żydowskich, jakie znam – to jest mnóstwo macew wystających z wydmy, na której zresztą ostatnio specjalnie zasadzono roślinność wydmową. Pamiętam, jak tam się dziesięć lat temu jeszcze chodziło i natrafiało na fragmenty kości. Natomiast cmentarz w Otwocku w Anielinie był jednocześnie i zwykłym cmentarzem gminnym, i cmentarzem sanatoryjnym. Masz tam macewy z napisami po hebrajsku, po niemiecku, po polsku – młodych ludzi, którzy umarli na miejscu – jak w Czarodziejskiej górze – i którzy zostali tam pochowani, bo w religii żydowskiej nie wolno przewozić zwłok.
PDW: Zrobiłeś doktorat z twórczości Jamesa Joyce'a, czemu nie jakiegoś twórcy polsko-żydowskiego, np. czemu nie Juliana Stryjkowskiego?
Paziński: Joyce'a zacząłem czytać jeszcze w czasach licealnych, potem go bardzo polubiłem. Ulisses wyprowadza tyle tropów, że starcza tego na parę lat zajmowania się tą powieścią. To jest bardzo miejska powieść, jedna z najbardziej miejskich jakie napisano. A ma też bardzo wyraźny wątek żydowski. W końcu Leopold Bloom jest Żydem – Ulisses to być może najlepszy w XX-wiecznej literaturze portret zasymilowanego Żyda i jego problemów z tożsamością. Zajmowanie się Ulissesem to była wielka przygoda.
A i do Stryjkowskiego warto wrócić, nie tylko dlatego że był Żydem i pisał na tematy żydowskie – wydaje mi się, że jest jednym z najciekawszych polskich pisarzy tworzących po wojnie. Jak spojrzymy i na literaturę PRL-owską, i na parysko-londyńską czyli emigracyjną, to znakomita jej część nie przetrwała próby czasu. Dla mnie pisarstwo Stryjkowskiego jest uniwersalne, jeśli chodzi o stosunek do tożsamości, transcendencji i wielu różnych spraw.
Mam obsesję, aby napisać coś kiedyś o Warszawie podziemnej – nieistniejącej, o terenie dawnego getta. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że na Muranowie istnieją przedwojenne piwnice... choćby przy Nowolipkach i Nowolipiu, gdzie domy zbudowano na nasypie z gruzów. Jakiś rok temu drukowaliśmy w „Midraszu” artykuł amerykańskiego historyka Gabriela Findera, którego ojciec i dziadek byli więźniami Gęsiówki, niemieckiego obozu założonego już po powstaniu w getcie. To byli więźniowie przywiezieni do Warszawy z Auschwitz, najczęściej Żydzi nie z Polski. Z Grecji, Francji...
Niemcom chodziło o to, żeby nie pracowali tam ludzie znający polski – ich zadaniem było splantowanie terenu getta i wywiezienie milionów ton gruzu. Trwało to prawie półtora roku, do 1 sierpnia 1944. W tym artykule jest opis, jak z którejś z piwnic wyciągnięto wtedy szafę biblioteczną z klasyką literatury jidysz i więźniowie przemycali do obozu po jednej stroniczce opowiadań Szolema Alejchema i czytali potajemnie. To potem zostało zasypane, ale w metafizycznym sensie to miasto podziemne gdzieś istnieje. Miałem też obsesję Stadionu X-lecia, który został usypany z gruzów tego, co wyburzano już po wojnie – dowiedziałem się ostatnio, że były one specjalnie przesiewane, co tam można było znaleźć? Ta Warszawa to naprawdę jest niesamowity temat.
PDW: Ciekawe, czy przetrwały kanały.
Paziński: Na skwerze na placu Bohaterów Getta masz pośrodku studzienki ściekowe dawnej ulicy Gęsiej, która po wojnie (przemianowana na Anielewicza) została przesunięta o jakieś pięćdziesiąt metrów. Dawniej przechodziła prawie pod dzisiejszym pomnikiem. Moja rodzina przed wojną mieszkała na rogu Gęsiej i Zamenhofa, teraz tam jest taki długi blok. Potem na Świętojerskiej. Tam też jest niesamowita historia – w zeszłym roku Tomek Lec, architekt, zresztą syn Stanisława Jerzego Leca, zaprojektował upamiętnienie granic getta – takie dwadzieścia pomniczków... nawet na Pałacu Kultury na skrzydle z Teatrem Dramatycznym taki umieszczono – bo tam sięgało getto.
Lec opowiadał mi, że jak robiono dziurę pod fundamenty, to dokopano się do przedwojennej piwnicy, z której on wyciągnął krzesło, które zamierza przekazać do Muzeum Historii Żydów Polskich. Mówiłem mu, że szkoda, iż tych wykopalisk nie można prowadzić dalej, gdyż mój wuj Zorach opowiadał mi, jak on tam w skrzyniach zakopał całą swoją przedwojenną bibliotekę. I jak wuj przyjechał w 1946 roku do Warszawy, to tam były gruzy do drugiego piętra. Tam jest teraz trawnik. Pod nim – piwnice. Nie wiem, czy jest tam do dziś biblioteka mojego wuja, ale kto wie... Znany pastel Witkacego Fałszkobiety został odnaleziony wiele lat po wojnie w tubie pod pryzmą węgla w jakiejś piwnicy na Mokotowskiej.
Janek Gondowicz ma podobną obsesję Zakopanego, mówi, że podobnie jest na strychach w starych pensjonatach... Archeologia takich miejsc jest niesamowita. Kolega pokazywał mi kiedyś cukiernicę wygrzebaną z warszawskich gruzów...
PDW: O, cukiernica to już miejska legenda – Marek Kochan napisał opowiadanie [było drukowane w "Lampie i Iskrze Bożej" a potem zbiorzeBallada o dobrym dresiarzu, WAB 2005], w którym współcześni przyjezdni nuworysze szukają na targu staroci takiej cukiernicy, która miałaby być świadectwem ich rzekomej przynależności do starej warszawskiej inteligencji, jako jedyna rzecz wyniesiona z powstania.
Skądinąd sam jesteś twórcą jednego z ostatnich inteligenckich salonów warszawskich, co obserwuję od dziesięciu lat. Spotkać u ciebie na Mokotowie można izraelskich dyplomatów, krakowskich profesorów, dyrektorów muzeum z Auschwitz, ale i różnych freaków. Tymczasem zapadł zmrok, jest piatek wieczór, zamiast świętować szabat udzielasz wywiadu i pijesz ze mną piwo. Co o tym powiesz jako Żyd? Jak ty się identyfikujesz?
Paziński: Jestem niedoszłym i dotąd niezrealizowanym syjonistą. Lubię jeździć do Izraela i zawsze się tam fantastycznie czuję. Nie wiem tylko, czy umiałbym tam na stałe mieszkać.
PDW: A jak się to ma do ciebie jako pisarza polskiego?
Pewnie się jakoś ma. Zresztą zamierzam też kiedyś napisać książkę o moim osobistym Izraelu. To będzie coś w rodzaju Gulasza z turula Vargi. Cywilizacja żydowska wykracza poza ramy religii, rozprzestrzeniła się na inne sfery życia i kultury – nie trzeba być dziś religijnym, żeby się do niej poczuwać. Oczywiście pewne pierwiastki religijne w rodzaju mesjanizmu, etyki są obecne, ale i tak jest bogata i różnorodna.
To że akurat teraz nie obchodzę szabatu nie oznacza, że jestem jakimś przedwojennym bundystą, który ma w dupie religię. Jeśli ja w wydawnictwie Austeria u Wojtka Ornata w Krakowie współwydaję reprinty Biblii w przekładzie Cylkowa, to robię to kilku powodów. Mogą one m.in. posłużyć komuś, kto jest religijny, żeby sobie studiował jeśli nie zna hebrajskiego. Poza tym jest to świetna polszczyzna z czasów Bolesława Prusa, zabytek języka polskiego warty przypomnienia.
Po trzecie, uważam, że Biblia, nawet jeśli nie jesteśmy religijni, jest bardzo ważnym składnikiem naszej kultury i tożsamości – nie tylko żydowskiej. Tak naprawdę cała literatura czerpie z Biblii, zwłaszcza żydowska. U mnie w Pensjonacieteż jest masa odwołań do Biblii, do midraszy. Bo ja bardzo poczuwam się do tej cywilizacji, nie chcę, żeby zaginęła, także w wyniku asymilacji, której jestem przeciwnikiem. I nie sądzę, żeby picie piwa w piątkowy wieczór bardzo z tym kolidowało.
@
Wywiad z Piotrkiem Pazińskim, zrobiony przez Pawła Dunina-Wąsowicza - ciut skróciłem i dopasowalem do formuły netowej, za co obu Panów Piwoszy serdecznie przepraszam.
STARAM SIĘ GADAĆ DO RZECZY.
Opublikowałem powieści „ GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU ” (Świat Literacki, W-wa 1995 i 1999) i „ STREFA EJLAT ” (Sic!, W-wa 2005); tom opowiadań ” TEN ZA NIM ” (Świat Literacki, W-wa 1996); ” WZGÓRZA KRZYKU” (Świat Literacki, W-wa 1998) - zbiór reportaży i wywiadów zamieszczanych w latach 90. w GW i tygodniku Wprost; „WŁAŚNIE IZRAEL” (Sic!, W-wa 2006) - wywiad-rzeka o Izraelczykach. “ TSUNAMI ZA FRAJER. Izrael - Polska - Media” (wyd. Sic!, W-wa 2008) - zbiór felietonów blogowych, zamieszczanych w portalach: wirtualnemedia.pl i salon24.pl.; פולין דווקא (Właśnie Polska)- reportażowa opowieść o Polsce z rozmowami o kulturze - Jedijot Sfarim, Tel Awiw 2009; WARSZAWSKI BEDUIN (Aspra-Jr, W-wa 2012)- biografia Romana Kesslera. @ ZDZICHU: WITH A LITTLE HELP OF HUMAN SHIELDS. Spiro Agnew: The bastards changed the rules and didn’t tell me. I LOVE THE SMELL OF NAPALM IN THE MORNING (Apokalipsa teraz). "Trzeba, żeby pokój, w którym się siedzi, miał coś z kawiarenki" (Proust). MacArthur: Old soldiers never die; they just fade away. Colombo: Just give me the facts. "Fuck the Cola, Fuck the Pizza, all we need is Slivovica". Viola Wein: Lokomotywa na Dworcu Gdańskim nie miała nic wspólnego z wierszem Juliana Tuwima.
FUCK IT! AND RELAX (John C. Parkin)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura