Eli Barbur Eli Barbur
1620
BLOG

"WARSZAWSKI BEDUIN"

Eli Barbur Eli Barbur Kultura Obserwuj notkę 35

Fragmenty mojej nowej książki pt. „Warszawski Beduin” będącej biografią pochodzącego z Polski znanego adwokata telawiwskiego ROMANA KESSLERA. Jest to zarazem historia wieloletniej przyjaźni z Jerzym Hoffmanem - obaj panowie znają się jeszcze ze szkolnych lat w Bydgoszczy.

@

Po przeniesieniu się do „Jedynki” dołączyłem do klasy 10E, która okazała się w tej szkole klasą najbardziej inteligentną, ciekawą i łobuzerską. Parędziesiąt lat później „Jedynkę” ukończył też Radosław Sikorski - to była naprawdę dobra szkoła, choć za moich czasów niestety nie była koedukacyjna. Swoim zwyczajem, zajmowałem zawsze miejsce w ostatnim rzędzie, podobnie jak na salach kinowych. (…). Dwa rzędy przede mną pod oknem siedział Bohdan Poręba, z którym dosyć się zakolegowałem. Odwiedzaliśmy się nawzajem, poznałem jego rodziców (wysokiego zezowatego ojca), a on moich.

Latem 1951 roku poprosił mnie, żeby skontaktować go z Jurkiem Hoffmanem, bo też chciał studiować reżyserię, a Jurek był już wtedy po pierwszym roku studiów filmowych w Moskwie. Poszliśmy do domu Hoffmanów i odbyło się spotkanie robocze. Poręba nie był oczywiście wtedy negatywnie nastawiony do Starszych Braci. (...)

W „Jedynce” we wszystkich klasach wisiały krzyże. Także w auli szkolnej wisiał ogromny krzyż. Codziennie przed rozpoczęciem lekcji o ósmej rano odmawialiśmy modlitwę, „Ojcze nasz” itd. Odbywały się też zawsze modlitwy z nauczycielem, który prowadził ostatnią lekcję. Żegnałem się przepisowo razem ze wszystkimi, nawet chodziłem nieraz na msze niedzielne do kościoła z kolegami z klasy. Dopiero chyba tuż przed samą maturą jacyś działacze z komitetu wojewódzkiego przyjechali nagle do szkoły i kazali dyrektorowi natychmiast usunąć wszystkie krzyże ze ścian budynku...

Spore trudności miałem wtedy z nauką historii - głównie z powodu zakłóconej ciągłości wchłaniania wiedzy spowodowanej postawą obu wąsatych satrapów... Uczył nas tego przedmiotu profesor Kaczanowski, szczupły, z lekka zezowaty - zawsze potwornie nerwowy i spięty. Jakoś pomimo kłopotów w końcu zdołałem nadrobić zaległości. Profesor Kaczanowski, jako jedyny ocalał z „krwawej niedzieli” - jak nazwano dzień, gdy Niemcy od razu po zajęciu Bydgoszczy, rozstrzelali na Starym Rynku całą inteligencję. Upadł chyba wtedy i udawał zabitego.

Najlepszym uczniem z historii w naszej klasie był kolega Pietraszek, który mieszkał z rodzicami w małym domku w gęstym lesie pod Bydgoszczą. Jeździliśmy tam do niego latem pekaesem, żeby zbierać renklody - wielkie soczyste śliwki, których teraz już chyba prawie nie ma. Nie uczestniczył natomiast w tych wyprawach siedzący w ławce przede mną, bladolicy Stasiu Wenerski, który zawsze ostro modlił się przed lekcjami i był potwornym kujonem - doszedł potem do wysokich godności w polskimKościele.

Naszym „matematykiem” był profesor Iwankiewicz - major w stanie spoczynku z I Dywizji, przezywaliśmy go „Grząsio”. Taki niby niepozorny facecik z brzuszkiem, ale nieprawdopodobny wręcz kobieciarz i bonvivant; w dodatku był naprawdę znakomitym matematykiem, choć nigdy niczego nas nie nauczył. Przemiły erotoman gawędziarz. Powtarzał: „Zapamiętajcie dobrze, chłopaki, kobita powinna być taka, żeby było za co chwycić”.

W czasie lekcji przeważnie czytał gazetę, w której na klasówkach robił sobie małą dziurkę, żeby pilnować, czy ktoś przypadkiem zbyt nachalnie nie ściąga.Kiedyś w słoneczny dzien majowy poszedłem wykapać się w Brdzie. Płynę sobie relaksowo wzdłuż brzegu - elektrownia, mosty, centrum miasta, barki, spichrze, gimnazjum żeńskie... - nagle patrzę, jakaś głowa wystaje z wody. „Grząsio” z niebieskooką, puszystą damą, jak to się okazało, gdy tylko raczyła wynurzyć się z toni. „To moja małżonka” - przedstawił szarmancko. W ten właśnie sposób poznałem jego żonę podczas kąpieli w Brdzie.

Chodziłem w Bydgoszczy na prawie wszystkie mecze piłkarskie. Przeważnie przeskakiwaliśmy z kolegami przez płot, żeby nie płacić za wstęp na stadion - koło szpitala wojewódzkiego - ale któregoś razu pokaleczyłem się o drut kolczasty i postanowiłem więcej nie ryzykować. Interesowałem się niezwykle popularnym w Bydgoszczy żużlem - lubiłem nie tylko wyścigi stadionowe lecz także kryteria uliczne. Chodziłem na zawody bokserskie, czego dziś nie jestem w stanie zrozumieć... - legendarny trener bokserski Feliks Stamm pracował wtedy w Bydgoszczy, a jego syn chodził z Jurkiem Hoffmanem do jednej klasy.

Przed maturą rodzice kupili Hoffmanowi motocykl - i to bynajmniej nie jakiegoś starego rzęcha, lecz prawdziwe niemieckie BMW 350 - chcąc nie chcąc często więc z nim musiałem jeździć i muszę powiedzieć, że chyba opatrzność boska nieprzerwanie nad nami czuwała... Jeździł bowiem zawsze jak wariat - także po polnych drogach i bezdrożach - np. do Koronowa nad Wisłą. Tam mieszkał jego kolega, Tadek Piskozub, którego nazywaliśmy, wiadomo jak... Całkiem trzeźwi tam też raczej nigdy nie byliśmy. Piskozub pochodził z Kołomyji i przepięknie zaciągał, mówiąc np. „brytfanka i botwinka”.

Hoffman maturę zdał w czerwcu w 1950 roku, a ja rok później. Jego rodzice bardzo chcieli, żeby studiował medycynę, ale on zawsze chyba najbardziej interesował się historią. Syn lekarzy nie chciał pod żadnym, pozorem, chyba też na złość rodzicom, iść na medycynę; już w szkole miał zacięcie reżyserskie i zaliczył nawet jakiś kurs przygotowawczy. Dostał się potem bez trudu do moskiewskiego Instytutu Filmowego, ale na wakacje przyjeżdżał co roku do rodziców w Bydgoszczy, gdzie oczywiście często się widywaliśmy.

Jeszcze przed maturą, zastanawiając się na wyborem kierunku studiów, miałem pomysł, żeby pojechać do Moskwy, gdzie był wydział „ekonomii filmowej”. Jurek mnie do tego gorąco namawiał, a była też możliwość studiów dyplomatycznych - w końcu jednak wybrałem studia prawnicze, kontynuując w ten sposób tradycję rodzinną. W efekcie podjąłem studia na Uniwersytecie Poznańskim (obecna nazwa Uniwersytet im. Adama Mickiewicza). Przyjmowali tam najchętniej dzieci pochodzenia „robotniczo-chłopskiego”, ale jakoś przyjęli też mnie, pewnie dlatego, że ojciec służył w I Dywizji Kościuszkowskiej.

W 1951 roku Jurek przywiózł ze sobą do Bydgoszczy kolegę ze studiów, Edwarda Skórzewskiego, z którym potem razem nakręcili wiele wspaniałych filmów. Wysoki, szczupły, bardzo dowcipny - kompletne przeciwieństwo Jurka pod względem charakterologicznym. Mimo to, bardzo się zaprzyjaźnili już na egzaminach wstępnych i potem byli na jednym roku. Z nimi razem studiowała też słynna później węgierska reżyserka, Marta Meszaros. Wtedy po pierwszym roku, gdy przyjechali do Bydgoszczy, rozbijaliśmy się przeklętym motorem po okolicy. Jurek o mało nie zabił wtenczas Józefa Prutkowskiego, który był gościem na kolacji u jego rodziców i nieopatrznie dał się zwabić na małą przejażdżkę motocyklem w celach krajoznawczych.

W czasie tych pieknych wakacji udaliśmy się także z kamerą na objazd obozów Służby Polsce (SP) w województwie wrocławskim. Był też z nami wtedy Jarek Szymkiewicz - z dwa tygodnie kręciliśmy się po większych i mniejszych miejscowościach, z których zapamiętałem najlepiej Bolesławiec, gdzie przechowywane było serce Michaiła Kutuzowa, pogromcy Napoleona (zabrane dopiero w 1992 r. przez wycofujące się oddziały ZSRR). Edek Skórzewski oczywiście wszystko wiernie filmował, ale nie udało mu się uchwycić scen z żeńskiego obozu SP, gdzie ponoć na środku pustej świetlicy zapałałem gwałtowną namiętnością do junaczki w chustce na głowie...

Jesienią przed wyjazdem do Poznania skontaktowałem się z dawnymi kolegami Jurka z klasy, braćmi Burchartami, którzy studiowali tam medycynę i z Wackiem Barabaszem, który miał przyjechać po mnie na dworzec. Staszek i Marek Buchartowie nigdy nie stronili od alkoholu, co uwidoczniło się na słynnym ślubie w bydgoskiej Farze nad Brdą. W tym pięknym kościele na półwyspie Jarek Szymkiewicz związał swój los z córką właściciela kawiarni, która dosyć widoczną już ciążę maskowała wiązanką kwiatów. My z Jurkiem, jako gorliwi drużbowie, dreptaliśmy za nimi do ołtarza. Bracia Buchartowie byli już dobrze napici i ten niższy, Staszek - zaczął bębnić w farne organy, co było bardzo piękne i zapisało się na zawsze w historii miasta nad Brdą.

Kiedy przyjechałem z moimi licznymi bagażami, w których miałem także pościel na Dworzec Główny w Poznaniu - czekał już na mnie Wacek Barabasz. Powiedział, żebym na razie zatrzymał się u niego, bo coś tam nie wyszło chwilowo z Burchartami, u których miałem z początku przemieszkiwać. Miałem 19 lat i zaczynała się wielka przygoda młodzieżowa. Pojechaliśmy taksówką - wkroczyliśmy do wielkiego hallu, od którego odchodziły drzwi do mieszkania właścicielki, ale Wacek posiadał swoje lokum w końcowej części hallu odseparowanej szczelnie grubą kotarą...

Było tam okno i wielkie małżeńskie łoże z pierzyną, gdzie spaliśmy we dwóch. Przemieszkałem tam z parę dobrych miesiecy i bardzo dobrze wspominam ten okres. Przyprowadzaliśmy sobie dziewczyny, ustalając zawczasu, kto tego dnia ma „wolną chatę” - właścicielka do niczego się nie wtrącała. To był fantastyczny chłopak, studiował medycynę i pamiętam, że cukier trzymał w wypreparowanej ludzkiej czaszce... zamiast w cukierniczce czy w słoiku. Poznałem wtedy fantastyczną, niebieskooką i skośnooką dziewczynę imieniem Krystyna, która strasznie mi się podobała, ale niestety była z kimś zaręczona i jako druga na naszym roku wyszła za mąż. Znamy się i lubimy do dziś - zawsze ją odwiedzam, gdy jestem w Poznaniu.

Matka Jurka, doktor Maria Hoffman, z którą zawsze miałem świetny kontakt, załatwiła mi po jakimś czasie pokój sublokatorski w mieszkaniu swojego znajomego na ulicy Polnej 3. Przeniosłem się tam zza kotary u Barabasza i pozostałem już do końca studiów, nie płacąc zresztą żadnego czynszu. Parę kroków stamtąd mieściła się znana poznańska klinika położnicza, gdzie wielu moich obecnych znajomych z Polski i z Izraela - otworzyło oczy na świat.

Przemieszkiwałem więc na Polnej 3 w takim nie do końca zresztą zadbanym mieszkanku i chodziłem na wykłady, które trwały dosłownie od rana do wieczora. Traktowałem moje studia bardzo poważnie. Na ćwiczenia trzeba było jeździć po całym mieście. Wykłady były wówczas obowiązkowe, co z perspektywy czasu wydaje mi się rozwiązaniem jak najbardziej słusznym. Na mojej ulubionej uliczce Kantaka w centrum miasta mieliśmy seminarium z prawa karnego materialnego. Główne wykłady odbywały się w słynnej Sali Osiemnastej, gdzie zasiadałem oczywiście zawsze w ostatnim rzędzie (jak w kinie...).

Koło mnie siadywała wówczas na pierwszym roku Zośka Czerwińska, znana później aktorka, która wówczas na drugim semestrze rzuciła prawo w Poznaniu i przeniosła się na studia aktorskie do Krakowa. Przez cały czas, niezależnie od tego, kto aktualnie wygłaszał wykład, potwornie mi przeszkadzała. Bez przerwy coś opowiadała, a najchętniej świńskie dowcipy - zapamiętałem na całe życie wierszyk, który na jednym z wykładów mi wyrecytowała: „Pan Paweł pod piecem pie**olił Pawłową, podłożył po piz*ę poduszkę puchową, Pawłowa podsyca, podnieca, poddaje, pan Paweł powoli pie**olić przestaje”.

To była cała Zośka Czerwińska - szalenie się przyjaźniliśmy. Dołączyły też do nas Tomira i Elżbieta, córka b. rektora Uniwersytetu Poznańskiego, Antoniego Perytatkowicza. To była ówczesna nasza paczka. Perytatkowicz - postać wspaniała, pochodził z kresów, wykładał prawo państwowe; bywałem częstym gościem w ich domu. Na moim roku był tez Zbigniew Korpolewski, z którym do dziś jestem zaprzyjaźniony. Obecnie jest mężem Ireny Santor. Po studiach rzucił prawo i był m.in. konferansjerem i autorem tekstów. Urwał mi się z nim kontakt po wyjeździe z Polski - spotkaliśmy się ponownie dopiero w 1990 roku, gdy był dyrektorem teatru „Syrena” na Litewskiej.

Od niego się dowiedziałem, że w „Syrenie” od lat występuje Zośka Czerwińska. Dostałem od niego jej telefon. Po prawie 40 latach dzwonię do niej, przedstawiam się, mówię, że jestem w Warszawie, umówiliśmy się na drugi dzień o 12 w południe na dole w hotelu Forum. „Ale czy ty mnie poznasz?” - „Oczywiście”. Siedzę nazajutrz w tej kawiarence, wchodzi Zosia, w pięknym kolorowym kapelusiku, to było latem. Ten sam fantastyczny uśmiech, radosne spotkanie po tylu latach, padliśmy sobie w objęcia.

Spotkaliśmy się potem jeszcze kilkakrotnie. Byłem też oczywiście na kilku przedstawieniach w „Syrenie”. Zośka i Zbyszek Korpolewski z Ireną Santor uczestniczyli też parę lat później w „parapetówce”, którą urządziłem w świeżo zakupionym mieszkaniu w Warszawie. Było wówczas kilkadziesiąt osób. Zosia przyniosła mi taką niesamowicie kolorową butelkę z alkoholem, która do dziś stoi na honorowym miejscu w salonie i zawsze mi Zośkę przypomina.

Studia w Poznaniu były jednym z najprzyjemniejszych okresów w moim życiu.Ciekawe, że mieszkając i studiując w Poznaniu w latach 1951-55 absolutnie nie wyczuwałem niczego, co mogłoby świadczyć o jakimś narastającym fermencie i niezadowoleniu, które z taką gwałtownością eksplodowały potem w czerwcu 1956 roku. Na uniwersytetach w Polsce obowiązywał w tamtych latach stanowczy zakaz grania w brydża, w związku z czym oczywiście graliśmy całymi nocami. Piliśmy przy tym alkohol - dwa rodzaje napitków lubiliśmy najbardziej. „Tata z mamą” - spirytus z sokiem wiśniowym, pół na pół, bez kropli wody. No i oczywiście spirytus z miodem - czyli „krupnik”.

Chodziliśmy z kolegami na wszystkie mecze piłkarskie i bokserskie. Pamiętam jak dziś: u naszej koleżanki z roku Aldony (córki adwokata) słuchamy transmisji radiowej (telewizji wtedy jeszcze nie było) - z Bokserskich Mistrzostw Europy. Polska zdobyła wtedy pięć złotych medali. Takie nazwiska, jak Kruża, Kasperczak, Chychła. Jeśli chodzi o zajęcia sportowe na studiach, to chodziliśmy na basen pływacki w synagodze poznańskiej, której nigdy nie podejrzewałem o taką przeszłość... Po prostu nie wiedziałem, że ten duży budynek na Starówce był kiedyś synagogą i pływałem tam sobie spokojnie krytą żabką przez cztery lata.

Obiady jadaliśmy przeważnie w stołówce akademickiej. Na moim roku studiował m.in. Krzysztof Nabywaniec, który pochodził z Ustrzyk Dolnych. Znany był z tego, że używał środków na wzmocnienie włosów, z którego to zresztą powodu wyłysiał do reszty - potem został prokuratorem. On mnie kiedyś zagadnął delikatnie: „Czy, tobie, Roman, aby na pewno wolno jeść wieprzowinę?” - To był tak naprawdę jedyny wypadek, że temat mojego pochodzenia został w jakikolwiek sposób poruszony w okresie studenckim.

Każdego roku w czerwcu biegaliśmy fanatycznie na Targi Poznańskie i pamiętam, jak którego razu w całym mieście zrobiło się nagle głośno o tym, że w pawilonie amerykańskim odbędzie się degustacja... zakazanego owocu w postaci słynnej Coca Coli. Stanęliśmy oczywiście w kilometrowej kolejce i wtedy własnie pierwszy raz w życiu miałem zaszczyt skosztować tego złowrogiego, „imperialistycznego napoju”, którego nalano mi odrobinę na dno wielkiego plastikowego kubka z firmowym napisem.

Szczególnie miło wspominam profesora Zdzitowieckiego - wykładającego prawo finansowe - który zadawał zawsze pierwszemu studentowi na egzaminach standardowe pytanie: co to jest budżet? Nienawidziłem całą duszą tego przedmiotu, podobnie jak statystyki - załatwiłem więc kiedyś z kolegami z grupy, że wejdę pierwszy na egzamin ustny do gabinetu. Wchodzę, drżącą ręką podaję indeks, on zaczyna machinalnie kartkować, nagle stwierdza wyraźnie zaskoczony: pan jesteś urodzony w Jarosławiu? - Tak, mówię, panie profesorze, czując radosną nadzieję w sercu, widząc, że wyraźnie zbacza z tematu.

Czy pan wie, jakie to jest wspaniałe, historyczne miasto”, wzdycha, wschodnia Galicja etc. Zrobił mi cały wykład o tym Jarosławiu, a ja mu oczywiście ani myślałem przerywać... Kiedy skończył, wtrąciłem tylko nieśmiało, że wprawdzie miałem wielkie szczęście urodzić się w Jarosławiu, ale potem niestety przeprowadziliśmy się do Żywca, gdzie ojciec otworzył kancelarię adwokacką...

Pan mieszkał w Żywcu... Czy Pan wiesz, jakie to wspaniałe, historyczne miasto... Po niemiecku - Zajbusz, na rzeką Sołą, pałac arcyksięcia Habsburga”... Wtrąciłem, że właśnie niedaleko tego pałacu było nasze mieszkanie. Po tych dwóch wykładach, o Jarosławiu i Żywcu, padło wreszcie sakramentalne pytanie, którego nie mogłem się doczekać: co to jest budżet? Rzecz jasna, był to chyba jedyny temat, który miałem opanowany. Zdałem śpiewająco, dziękuję panie profesorze, pożegnałem się i wyszedłem na miękkich nogach.

Na ostatnim roku studiów we wrześniu 1955 roku pojechaliśmy na miesiąc na obóz wojskowy do Zbąszynku (na zachód od Poznania) - spaliśmy w namiotach, biegi przełajowe, musztra, ale nie brakowało też okazji do zawierania sympatycznych znajomości z różnymi miejscowymi damami pracującymi na poligonie. Na zakończenie były komisyjne sprawdziany - rozkładanie i składanie broni. Dostałem stopień podporucznika WP, który piastuję z nieukrywaną satysfakcją do dziś. Najmilej wspominam kaprala Ciesielskiego, który znany był z tego, że zawsze pouczał studentów: „Tu nie uniwersytet, tu trzeba myśleć”.

Na trzecim roku musiałem wybrać katedrę, w której będę pisał pracę magisterską. Mój wybór padł na „procedurę karną” u profesora Habera - a temat pracy brzmiał: „Stanowisko obrońcy w procesie karnym”. Trzeba było się do tego oczywiście solidnie przygotować, bardzo wiele godzin spędzić w bibliotece uniwersyteckiej. Całymi dniami od rana do wieczora czytałem różne pozycje, które złożyły się na bibliografię. Na wiosnę 1955 roku, pojechałem z moim promotorem profesorem Haberem i grupą studentów do Krakowa, żeby odbyć sympozjum z bliźniaczą katedrą na Uniwersytecie Jagielońskim.

Mam wielki sentyment do „Jagielonki”, bo tam właśnie w 1929 roku mój ojciec otrzymał tytuł „doktora praw”. Kopia doktoratu w języku łacińskim wisi do dziś u mnie w kancelarii w Tel Awiwie, obok mojego tableau z UAM w Poznaniu. Spędziliśmy w Krakowie kilka dni i miałem zaszczyt poznać słynnego profesora Woltera. Obejrzałem wtedy „Kaukaskie kredowe koło” Bertolda Brechta w teatrze Słowackiego, gdzie była słynna kurtyna Siemiradzkiego. Rzecz dotyczyła wyroku salomonowego...

Pisząc pracę magisterską, korzystałem z pomocy ojca, który był doświadczonym cywilistą i karnistą - naprawdę bardzo wtedy mi pomógł. Na naszym roku była niejaka Zenobia Januszko - intelektualistka, w okularach - która potem została sędzią w Warszawie. Dawało się jej do przepisania na maszynie prace magisterskie - oczywiście odpłatnie - także skorzystałem z tej sposobności. Inna z kolei nasza koleżanka z roku, ładna bardzo blondyneczka, odznaczała się niezwykłą wprost aktywnością seksualną - tłumaczyła zawsze, że musi sobie odbić wiele lat spędzonych w klasztorze.

Jeszcze w okresie poznańskim dostałem niespodziewanie od Jurka Hoffmana telegram z Moskwy z trzema słowami „Romka, ja żeniłsja”. Nie wiem dlaczego, ale najważniejsze rzeczy mówił do mnie zawsze po rosyjsku. Tak samo było potem na lotnisku Okęcie w Warszawie, gdy wyjeżdżałem na stałe do Izraela w lutym 1960 roku: „Romka, my jeszczo wstretimsja”.

17 września 1955, dwa dni przed moimi 23. urodzinami – obroniłem pracę magisterską przed komisją pod przewodnictwem profesora Habera. Odbył się wielki bal z okazji zakończenia studiów w auli naszej uczelni - grała znakomita orkiestra, tańczyliśmy tanga, bostony i fokstroty. Przyjechała moja młodsza siostra Róża z Bydgoszczy. Byliśmy też oczywiście w Operze.

Po studiach dostałem nakaz pracy do Prokuratury Miejskiej w Bydgoszczy. W połowie lat pięćdziesiątych pp. Hoffmanowie przenieśli się do Warszawy na ulicę Nowowiejską. Bywałem tam oczywiście częstym gościem. Jak już mówiłem, w latach studenckich spotykaliśmy się z Jurkiem przeważnie tylko raz do roku w czasie wakacji w Bydgoszczy. Któregoś lata udaliśmy się z dziewczynami na spływ kajakowy. Pojechaliśmy najpierw pociągiem do Borów Tucholskich i potem apatycznie spływaliśmy z prądem rzeki. Moją partnerką była wtedy dziewczyna, którą nazywali „Safona”.

Spaliśmy przy ogniskach i przy pomocy wioseł polowaliśmy na białe kaczki, które piekliśmy na żywym ogniu - do tego oczywiście dochodziły ziemniaki wykopywane prosto z pola, no i wódeczka w większych ilościach. Był z nami Jarek Szymkiewicz z sympatyczną dziewczyną, ale nie tą, z którą ożenił się w bydgoskiej Farze. Musiałem im pożyczać koc na noclegach, bo swojego nie mieli. Jarek zawsze rano po przebudzeniu przypalał papierosa. Były tam dwie miejscowości, których nazwy bardzo się u nas przyjęły: Sworne Gacie Duże i Sworne Gacie Małe.

W 1955 roku Jurek z Edkiem Skórzewskim postanowili nakręcić film dokumentalny „Uwaga chuligani”, do którego razem napisali scenariusz. Biegaliśmy więc po Warszawie i szukaliśmy prawdziwych chuligów do tego projektu, z czym zresztą nie mieliśmy większych trudności. Zdjęcia kręcili m.in. w lokalu „Stylowa” na roku Marszałkowskiej i Koszykowej - poza zwerbowanymi przez nas chuliganami statystowali też studenci i studentki ASP, których ściągnęliśmy z akademika w „Dziekance”. Poznałem wtedy Krystynę Sienkiewicz, a także plastyczkę, która wyróżniała się także tym, że jedno oko miała czarne, a drugie zdecydowanie - brązowe...

Uczestniczyłem osobiście jako statysta w scenie zabawy tanecznej z chuliganami i artystami - przeciągnęło się do białego rana. Wtedy poszedłem spać do Jurka na Nowowiejską 5. Na tapczanie spała już jakaś dziewczyna i położylem się obok, a potem przyszedł Jurek nieprzytomny ze zmeczenia i też się tam zwalił jak kłoda. Nie doszło do żadnych zdrożności. Z pierwszych dokonań Hoffmana pamiętam jeszcze, jak kręcił coś o walce z alkoholizmem - byłem na planie, gdy aktor grający nałogowego pijaka namawial swojego „syna”, żeby pił wódkę i wysyłał go do pobliskiego sklepu monopolowego...

Po wyjeździe rodziny Hoffmanów z Bydgoszczy zacząłem odwiedzać mojego „starszego brata w wierze i niewierze” - jak sobie czasem żartujemy - w Warszawie. Zatrzymywałem się u nich na Nowowiejskiej 5, dzisiaj obok tego budynku jest wejście do metra. Jedna z tych moich wizyt przypadła w październiku 1956 roku - po słynnym referacie Chruszczowa o zbrodniach stalinowskich i przemówieniu Gomułki wszyscy w Polsce myśleli, że idzie ku lepszemu. Widziałem na własne oczy, jak tłumy studentów wiecowały przed Politechniką, a kiedyś o mało nie oberwałem pałką, gdy milicja rozpędzała demonstrantów na ulicy Marszałkowskiej (nomen omen koło „Stylowej”...).

Z tamtych lat pamiętam też, jak kiedyś z Hoffmanem zabraliśmy z „Dziekanki” studentów z ASP i wydziału aktorskiego na imprezę z okazji Trzech Króli na Ochocie. W dużym przystrojonym ludowymi wycinankami lokalu stał w kącie zegar z wahadłem, do którego plastycy przyczepili wizerunek penisa. Potem Jurek wpadł na pomysł, zeby przygotować ajerkoniak, który wystawił na balkon, żeby stężał na mrozie. Okazało się, że ten fantastyczny ajerkoniak zamarzł aż do tego stopnia, że jedliśmy go potem łyżkami stołowymi.

Tel Awiw 2012

@

http://www.widok.wpek.pl/kulturalna_warszawa_new/wydarzenia,1,73696,quot%3BWarszawski_Beduin_Roman_Kesslerquot%3B_-_promocja_w_Klubi....html?locale=pl_PL


 

Eli Barbur
O mnie Eli Barbur

STARAM SIĘ GADAĆ DO RZECZY. Opublikowałem powieści „ GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU ” (Świat Literacki, W-wa 1995 i 1999) i „ STREFA EJLAT ” (Sic!, W-wa 2005); tom opowiadań ” TEN ZA NIM ” (Świat Literacki, W-wa 1996); ” WZGÓRZA KRZYKU” (Świat Literacki, W-wa 1998) - zbiór reportaży i wywiadów zamieszczanych w latach 90. w GW i tygodniku Wprost; „WŁAŚNIE IZRAEL” (Sic!, W-wa 2006) - wywiad-rzeka o Izraelczykach.  “ TSUNAMI ZA FRAJER. Izrael - Polska - Media” (wyd. Sic!, W-wa 2008) - zbiór felietonów blogowych, zamieszczanych w portalach: wirtualnemedia.pl i salon24.pl.; פולין דווקא (Właśnie Polska)- reportażowa opowieść o Polsce z rozmowami o kulturze - Jedijot Sfarim, Tel Awiw 2009; WARSZAWSKI BEDUIN (Aspra-Jr, W-wa 2012)- biografia Romana Kesslera. @ ZDZICHU: WITH A LITTLE HELP OF HUMAN SHIELDS. Spiro Agnew: The bastards changed the rules and didn’t tell me. I LOVE THE SMELL OF NAPALM IN THE MORNING (Apokalipsa teraz). "Trzeba, żeby pokój, w którym się siedzi, miał coś z kawiarenki" (Proust). MacArthur: Old soldiers never die; they just fade away. Colombo: Just give me the facts. "Fuck the Cola, Fuck the Pizza, all we need is Slivovica". Viola Wein: Lokomotywa na Dworcu Gdańskim nie miała nic wspólnego z wierszem Juliana Tuwima. FUCK IT! AND RELAX (John C. Parkin)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (35)

Inne tematy w dziale Kultura