Obejrzane przed paroma minutami w reżimowej telewizji: zapowiedź filmu o pewnej kobiecie, która zwyciężyła los.
Bohaterka filmu (wzruszony nie zapisałem nazwiska… przepraszam) chorowała na raka piersi. Cóż, zdarza się. W trakcie leczenia okazało się, że jest w ciąży. I tu rozpoczyna się klasyczny dramat.
Wielu lekarzy, w tym jakaś italiańska osobistość klasy światowej, namawiało Anty-Alicję do dokonania aborcji. Według zgodnych orzeczeń w swoim stanie zdrowia Anty-Alicja nie powinna decydować się na poród, donoszenie ciąży miało grozić straszliwymi konsekwencjami.
Anty-Alicja nie ugięła się, nie zamordowała swojego dziecka. Dwa tygodnie po zakończeniu chemioterapii urodziła zdrowego, silnego chłopczyka. Dziecko ma dzisiaj dwa lata i kochających rodziców. Za kilkanaście lat, kiedy już będzie pojmować rzeczywistość dorośle, poczuje dumę z żelaznej siły woli swojej mamy. Mamy, która wolała zostać wbrew przeklętemu losowi rodzicem, a nie liczykrupą rachującą srebrniki wycyganione decyzją jakiegoś podejrzanego trybunału.
Finał tej opowieści jest taki: nowotwór został pokonany, Anty-Alicja jest już zdrowa. Liczykrupa cudownego wyleczenia nie doświadczyła.
Inne tematy w dziale Rozmaitości