Bez paru kielonków do auta nie wsiadam. Wytłumaczenie tego nawyku jest bardzo proste – na trzeźwo stanowiłbym zagrożenie dla wszystkich innych użytkowników dróg.
Jak wygląda normalna podróż po wielkim mieście? Zgroza. Korki, nieudolni policjanci dezorganizujący ruch, faceci w kapeluszach, eleganckie flądry bardziej zajęte komórą niż kierownicą, chamstwo, czerwone fale, wyskakujący znienacka piesi – a wszystko to razy cztery, kiedy kropi deszcz. Razy dziesięć, kiedy pada śnieg.
Szału można dostać.
Tymczasem solidny strzemienny łagodzi naturalne emocje towarzyszące ulicznej peregrynacji. Alkohol poprawia nastrój, zatem świat staje się kolorowy nawet podczas listopadowej szarugi, dając zbawienny wpływ na samopoczucie. A szczęśliwy człowiek patrzy życzliwiej na otoczenie, no i czasu nie liczy. Tym samym przestaje się irytować na tych cholernych matołów, którzy co chwila zajeżdżają nam drogę. Zamiast pokazywać im faka, uśmiechamy się radośnie i uprzejmie machamy panom pospieszalskim na pożegnanie. Czas nie odgrywa większej roli, więc odpada potrzeba gnania na złamanie karku. Oczywiście podróż się przez to wydłuża, przeto aby nie paść ofiarą trzeźwej rzeczywistości, biorę na pokład auta zapas piwa w puszkach.
Panuje powszechna opinia, że kierujący pod wpływem ma gorszy ogląd sytuacji, jedzie zygzakiem, ma problemy z odpowiednio wczesną reakcją. Tak z marszu owej oceny nie powinno się odrzucać, choć wydaje się mało prawdopodobna – zgodnie z ludową mądrością „diabli złego nie biorą”. Na wszelki wypadek się jednak zabezpieczam i podejmuję pewne działania zachowawcze.
Nietrzeźwy jedzie zygzakiem, obija się o inne samochody? No to jadę okrakiem na dwóch pasach, starając się mieć białe linie, przerywane i ciągłe, między kołami. Prawda, że dobry pomysł? Albo sygnalizatory świetlne, które zapalają się w najmniej oczekiwanym momencie. Gwałtownie hamować? Nie, to stwarza zagrożenie dla jadących za mną. Najrozsądniej nie ulegać przesądowi i czerwone ignorować. Nie poruszam się szybko, więc wjeżdżając na skrzyżowanie nikogo nie zaskoczę, a jeśli nawet – to ich problem, to im się spieszy. A jak się ktoś spieszy, to powinien zachowywać szczególną ostrożność i widzieć takich jak ja, jadących wolno, a więc bezpiecznie. Naturalnie zawsze się może trafić jakiś nieprzytomny baran, co to nie widzi pojazdu na kursie kolizyjnym. Na to też mam sposób – jadę na długich, widać mnie z daleka.
A propos hamowania – osoby na bakier ze sztuką szoferacką często gwałtownie się zatrzymują na widok czerwonych świateł, pieszych na pasach czy kogoś chcącego włączyć się do ruchu. To poważny błąd, który zakłóca płynność jazdy, powoduje efekt domina i w rezultacie kilometrowe zatory. Jechać należy ze stała prędkością, udrożniając przepływ pojazdów, a potencjalne przeszkody bagatelizować. Czerwone światła omówiłem, co do pieszych zasada jest taka – osoba nie zmotoryzowana jest na ulicy intruzem! Znajduje się w niewłaściwym miejscu zawsze o niewłaściwej porze! Jako taka winna zachować szczególne wyczucie sytuacji, nie pchać się bezmyślnie po pasach na drugą stronę ulicy, najlepiej – szukać trasy alternatywnej, nie kolidującej z ulicą. Piesi przepuszczają przecież jadące pociągi, dlaczego lekceważą samochody? Wlezie taki pod koła, uszkodzi karoserię, po czym kładzie się na asfalt udając ofiarę, piskami i wyciem starając się zwrócić na siebie uwagę. A przecież to mój samochód jest uszkodzony, a nie jego – bo go często nawet nie ma.
Właśnie, kolizje. Czasami się zdarza, mimo najszczerszych chęci. Reguła jest następująca: jeśli mój samochód nadaje się do dalszej jazdy, to jadę. Jeśli nie, to zostawiam auto tam gdzie stanęło i się oddalam. Uzasadnienie jest proste i oczywiste – skoro już pechowo do stłuczki doszło, to pozostając na miejscu niczego nie zmienię. Poza tym nie jechałem w celach krajoznawczych, lecz w całkiem konkretnym: do pracy/wracałem do domu. Mam ściśle wytyczone kryteria, szkoda marnować czas na mało rozwijające pogawędki z obcymi mi ludźmi. Znajomości nie zawiera się na ulicy, każda odpowiedzialna matka to powtarza do znudzenia swoim dziatkom. A zatem oddalam się w poszukiwaniu taksówki, kwestie formalne niech sobie rozwiązują powołane do tego instytucje. Skoro OC jest obowiązkowe, to ja nie jestem na miejscu zdarzenia nikomu do niczego potrzebny, państwo mnie wyręczyło ustawowo z kłopotu.
Na zakończenie chciałbym zauważyć, że mój sposób jeżdżenia jest niezwykle korzystny dla wszystkich innych – zmusza każdego trzeźwego do ciągłej obserwacji okrężnej, wybija z rutyny, pobudza i urozmaica nudną codzienność zatłoczonych ulic. Piłeś? Jedź. Nie piłeś? To masz problem.
Inne tematy w dziale Rozmaitości