Qana Qana
707
BLOG

Czy AK kolaborowała z Sowietami? - Józef Mackiewicz

Qana Qana Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Obszerny cytat z mało znanej książki "Zwycięstwo prowokacji" (1962) autorstwa Józefa Mackiewicza, pisarza i antykomunisty. Mackiewicz mocno krytykuje AK i władze podziemne (co jest obecnie uznawane niemal za bluźnierstwo), ale co szczególnie ciekawe, dokonuje tego z pozycji antykomunistycznych. Poniższy fragment powinien zwłaszcza zainteresować tych, którzy wzdragają się przed jakąkolwiek wzmianką o potencjalnym sojuszu z Hitlerem w 1939 i którzy łatwo rzucają oskarżeniami o folksdojczyzm w stosunku do zwolenników tez Zychowicza.

Sojusz czy kolaboracja z sowieckim najeźdźcą?

"Wielkie mocarstwa zachodnie mogły być w drugiej wojnie światowej sojusznikiem Sowietów i de jure, i de facto. Polska natomiast, ze względu na swą słabość i położenie geograficzne, mogła być sojusznikiem tylko de jure. Natomiast de facto stawała się przez ten sojusz "kolaborantem z najeźdźcą sowieckim".

Dobrze wychowani ludzie unikają zazwyczaj drażliwych porównań, które innych obrażają. Gdy się jednak stosuje metodę badań porównawczą, nie podobna uniknąć również i porównań drażliwych. - Niewątpliwie gen. Sikorski, bardzo wielu polityków i generałów polskich działało i chciało działać w najlepszej intencji i wierze. Ale wszystkie te działania reprezentowały pozory interesów polskich tylko tak długo, jak długo dokonywane były w złudzeniu, że pod postacią Związku Sowieckiego ma się do czynienia z państwem, w przybliżeniu chociażby różnogatunkowym ("Rosja"). Stąd ogromny nakład energii rządu i propagandy polskiej, dla świadomego lub nieświadomego podtrzymania, i nawet rozbudowania fikcji, że jest tak, jak w rzeczywistości nie jest. Musiało się to udać, gdyż mocarstwom zachodnim, w ręku [których] znajdował się rząd polski na emigracji, również zależało na podtrzymaniu tej fikcji dla celów propagandy wojennej. Ale mocarstwa zachodnie mogły sobie na to pozwolić, gdyż były dość silne i dostatecznie odseparowane od bezpośredniego zagrożenia komunistycznego. Polska była bezsilna, graniczyła bezpośrednio z Sowietami i w praktyce zdana była na ich łaskę-niełaskę.

Wytworzyła się sytuacja niezwykła: jedyną osłoną Polski przed zalewem bolszewizmu stanowiły de facto armie nie­mieckie na wschodzie. O żadnym jednak porozumieniu, a nawet stwierdzeniu tego faktu, nie mogło być mowy, gdyż na przeszkodzie stała z jednej strony szaleńcza polityka Hitlera, z drugiej ślepa polityka Polski. Naturalnie byli ludzie dostatecznie światli, którzy rozumieli, że jedyną w tej sytuacji nadzieją jest powstrzymanie naporu sowieckiego przez Niem­ców tak długo, dopóki mocarstwa zachodnie nie uzyskają absolutnej przewagi na zachodzie. (...) 

To są prywatne notatki, robione w dzienniku w r. 1943. Ale po pierwsze ludzi, którzy sobie z tego zdawali sprawę, było nie dużo, a po drugie wypowiadanie głośno takich poglądów nie było wówczas możliwe, gdyż zaliczano je do herezji może równie niebezpiecznej jak te, za które ongiś św. Inkwizycja paliła na stosie. Za główny ratunek Polski uznawano tedy zbożne życzenia. W dalekim Londynie fikcyjne pozory dawały się zachowywać z pewnym namaszczeniem. Natomiast w kraju, pod okupacją niemiecką, rzeczy musiały przy­brać obrót zgodny z faktycznym stanem rzeczy.

Nie było żadnej praktyki: "dwóch wrogów". - Odtworzenie autentycznych dziejów tego okresu w kraju, jest prawie niemożliwe. Należą bowiem do historii najgruntowniej może zafałszowanej w konformizmie, bądź na użytek komunistów, bądź polrealistów. Naturalnie tak płasko, jak to się przedstawia być nie mogło. Przeciwnie, pod ciśnieniem atmosfery różnorakich namiętności, były to dzieje wielostronne, można by rzec niezwykle kolorowe, gdyby straszliwa ponurość tła na takie określenie zezwalała. Niestety o większości szczegółów nie dowiemy się nigdy. Atmosfera podziemnej cenzury przeniknęła tak głęboko, że osiągnęła nie bywały dotychczas stopień samodyscypliny. Któż, kto pamięta te czasy, nie przy­pomina sobie najbardziej rozpowszechnionego szeptu: "...ale nie można o tym mówić...", "...ale nie należy o tym mówić głośno...", "...ale to wielka tajemnica..." itp. – Zresztą zrozumiałe. Działo się wszystko w nastroju terroru i kontrterroru. W warunkach konspiracji, głębokiego podziemia, nie raz pod wpływem niekontrolowanych ambicji osobistych. Czyli w okolicznościach w najwyższym stopniu nienormalnych, w których rozplątać kłębek o ginących w tajemnicy niciach, jest niezmiernie trudno, a w praktyce nie udaje się zazwyczaj nigdy. Co do tego, nie można mieć pretensji, że tak było. Można natomiast mieć słuszną pretensję, iż rzeczywistość ówczesna przeniesiona została w zmonopolizowane zakłamanie dnia dzisiejszego.

Mimo obowiązującej bezapelacyjnie solidarności z koalicją antyniemiecką, władze podziemne widziały się zmuszone do zajęcia jakiegoś stanowiska wobec zagrożenia komunistycznego, jeżeli miały reprezentować oficjalne interesy Polski w kraju. W ten sposób doszło do rzekomo podwójnej gry, którą wytyka do dziś propaganda komunistyczna, tzn. do "teorii dwóch wrogów". Teoria ta jednak nigdy nie przeistoczyła się w praktykę. Gdyż władze podziemne przestrzegały skrupulatnie, aby ci "dwaj wrogowie" nie zostali czasem uznani przez naród za sobie równych. O ile więc antyniemiec­kość obowiązywała wszystkich, o tyle antykomunizm dopuszczalny był jedynie w drodze wyjątkowo udzielonej na to przez władze podziemne koncesji, a i to w ramach, formie i postulatach zakreślonych z góry. Natomiast wszelkie indywidualne, bądź spontaniczne przejawy antykomunizmu traktowano z reguły jako łamanie dyscypliny narodowej, warcholstwo, lub zgoła współpracę z Niemcami.

 W lapidarnym schemacie wyglądało to tak: antyniemcem musiał być każdy z obowiązku narodowego; antykomunistą tylko ten, kto uprzednio uzyskał na to pozwolenie władz podziemnych. - Ten, nieco anegdotyczny skrót, przeniesiony w praktykę, obalał oczywiście teorię "dwóch wrogów" i nadawał akcji antykomunistycznej formy nierzadko karykaturalne. Tak np. po wykryciu i ustaleniu winy sowieckiej za zbrodnię Katyńską, obowiązywała dziwaczna formuła, że "Niemcy też dorzucili tam część trupów przez siebie pomordowanych". Każde wystąpienie w prasie podziemnej przeciwko Sowietom musiało być okupione długim elaboratem wstępnym przeciwko Niemcom. Jedno złe słowo pod adresem Stalina, wymagało ustalonej normy złych słów pod adresem Hitlera itd. Naturalnie rzecz jest przedstawiona w semantycznym skrócie. Ale ten mniej więcej szablon cenzury narodowej obciążał ogromnie publicystykę podziemną, a nie waham się twierdzić, że ją w dużym stopniu ogłupiał, tym bardziej gdy się zważy nie zawsze wysoki poziom wyrobienia politycznego i intelektualnego podziemnych "cenzorów".

Wszystko to razem, słusznej w zasadzie teorii "dwóch wrogów", nie pozwoliłoby nigdy przybrać kształtów realnych. Zresztą teorii tej przeczyły oficjalne wersje, głoszące o "zdradzie" sowieckiej podczas powstania warszawskiego; podczas aresztowania 16 przywódców podziemnych itd. Jak wiadomo określenia "zdrady" nie stosuje się do wroga. Zdradzić może tylko ktoś bliski, przyjaciel, sojusznik, ale nie wróg. Z wrogiem się walczy, a nie przyjmuje zaproszeń na herbatki konferencyjne. W końcu wiadomym jest, że po zerwaniu stosunków dyplomatycznych między rządem polskim na emigracji i Moskwą, obowiązywała w stosunku do Sowietów wykładnia: "sojusznik naszych sojuszników", co również z trudem dałoby się podciągnąć pod definicję "wroga".

Kto ponosi winę za dezinformacje? - Pisząc o A. K. i akcji podziemnej unikam komunałów dla złagodzenia złego wrażenia, które może wywołać to co piszę. Utarły się w naszym piśmiennictwie konwencjonalne reweransy taktyczne celem zjednania sobie popularności. O taką popularność nie zabie­gam. (...)

Utarło się mniemanie, że za błędy podczas wojny winę ponosi wyłącznie rząd emigracyjny w Londynie, a nie władze podziemne w kraju. Wydaje się, że było akurat odwrotnie. Polityka rządu polskiego na emigracji nie mogła mieć wpływu na wydarzenia międzynarodowe. Natomiast mogła i powinna była wywrzeć wpływ na wydarzenia w Polsce, przynajmniej w granicach tego marginesu, jaki pozostał. Pierwszym wszelako warunkiem po temu musiały być ścisłe i rzetelne informacje. Tymczasem informacje nadsyłane z kraju, odpowiadały może zbożnym życzeniom, ale nie prawdzie. Przemilczano po prostu o kapitalnym, a groźnym wzroście nastrojów prosowieckich. Płk. Jan Rzepecki, jeden z tych, dosyć licznych zresztą przywódców AK (szef BIP), którzy przeszli następnie na stronę komunistyczną, cytuje rzekome słowa pierwszego komendanta AK gen. Roweckiego: "Przyszła Polska musi być czerwona, chłopsko-robotnicza." Czy odpowiadało to prawdzie, nie wiadomo. Natomiast niewątpliwie odpowiadało prawdzie, co Rzepecki pisał w swojej ocenie położenia:

"Nastąpiła daleko idąca radykalizacja... ogólne przesunięcie na lewo... Naczelny Wódz jest poinformowany o stanie kraju w stopniu zupełnie niewystarczającym... Uważam za bezwzględną konieczność obszerne i głębokie poinformowanie o położeniu w kraju N. W... . otwarcie mu oczu na naszą rzeczywistość." - (J. Rzepecki: "Wspomnienia i przyczynki historyczne", Warszawa, 1956.)

Naturalnie Rzepecki pragnie dziś tego "otwarcia oczu" w innej intencji, faktem pozostaje jednak, że rząd w Londynie miał oczy zamknięte. - Tymczasem przyczyny groźnego położenia miały podłoże zupełnie naturalne. Przed wojną Polska broniła się przed infiltracją bolszewicką zasiekami z drutu kolczastego, Korpusem Ochrony Pogranicza, kontrwywiadem, policją polityczną; poważny aparat państwowy ześrodkowany był na odparcie infiltracji bolszewickiej. A jednak infiltracja trwała i mieliśmy ciągle jej dowody to w armii, to administracji, w organizacjach społecznych etc. Łatwo więc sobie wyobrazić jakie rozmiary musiała przybrać z chwilą, gdy nagle granice zostają otwarte, struktura państwa wstrząśnięta i wrota dla agentów sowieckich na oścież otwarte... Mało tego: rząd polski zawiera z Moskwą układ przyjaźni i dotychczasowy, najniebezpieczniejszy infiltrator przeistacza się w sojusznika. A jedyna nadzieja narodu: mocarstwa zachodnie, nadają przez wszystkie radia prosowieckie informacje i propagandę. Ale to wszystko razem wydaje się jeszcze drobiazgiem w zestawieniu z propagandą prosowiecką, którą szerzy w kraju terror i metody postępowania okupantów hitlerowskich!...

Ci, którzy kładli wówczas nacisk na obozy, więzienia i mordy, czyli na stronę li tylko eksterminacji fizycznej, przesuwają punkt ciężkości w niewłaściwym kierunku. Terror hitlerowski był straszny, w odniesieniu jednak do Polaków nie przekraczał znanych w historii miar terroru wojennego. Gdyż stosując metodę porównawczą, gdzież byśmy w takim razie mieli umiejscowić postępowanie względem Żydów, które te miary właśnie przekroczyło? Kto był w tym czasie w kraju pamięta dobrze, że Żyd, któremu udało się uzyskać dokumenty opiewające na Polaka "aryjczyka", uważał się w praktyce za uratowanego. Była więc przepaść między losem Polaków i losem Żydów. Nie terror zatem fizyczny w stosunku do Pola­ków stanowił punkt szczytowy szaleńczej polityki Hitlera, gdyż dotyczył tylko pewnego procentu ludności. Punkt szczytowy polegał na tym, że cała ludność bez wyjątku, poddana została obłędnej metodzie poniewierania jej godności na każdym kroku; w tramwaju, na ławce ogrodowej, w po­ciągu, w restauracji, na chodniku. - I oto ten właśnie ciemiężyciel znajdował się jednocześnie w wojnie z bolszewikami... Nienawiść do najeźdźcy odruchowo popularyzuje wszystko i każdego, kto jest jego przeciwnikiem. Nienawiść do okupanta niemieckiego wskutek doznanych krzywd przeistoczyła się nieomal w narodową idee-fixe. W ten sposób na odcinku antyniemieckim propaganda polska miała niejako rozwiązane ręce. Odcinek ten nie wymagał już żadnego wysiłku. Całą pracę wykonywała tu hitlerowska metoda okupacji. Każdy Polak był na tym odcinku po stokroć uzbrojony psychicznie. Tym bardziej jednak stawał się rozbrojony na odcinku antysowieckim. Wydawało się więc logicznie, że tu należało skierować gros wysiłku politycznego. Tymczasem władze podziemne, nawet po tym gdy przegrana Niemiec jest już rzeczą pewną, a ich ustąpienie z terenów Polski i wkroczenie w ich miejsce Sowietów, tylko kwestią czasu, - do­lewają coraz więcej oliwy do ognia, wyśrubowują agitację antyniemiecką do niemal ekstazy, mimo że kielich jest już dawno wypełniony po brzegi. Wynik w polityce jest taki sam jak w fizyce: olbrzymi potencjał antyniemieckiej propagandy przelewa się poza brzegi; a że nic w przyrodzie nie ginie, więc też te masy przelanej jednostronnie energii, nie będąc w stanie bardziej podsycać nienawiści do Niemców, podsycają przyjaźń do Sowietów.

Że pod ciężarem tych stu atmosfer prosowieckie nastawienie przybrało w Polsce tylko te rozmiary, a nie większe, że w gruncie rzeczy ulegano więcej naciskowi Londynu niż Moskwy (Radio Londyn, wiosna 1944: "Pamiętajcie, że wszelka akcja antysowiecka płynie wyłącznie tylko ze źródeł niemieckich!"), że PPR Gomułki miała bezpośredni wpływ minimalny, a jego dzisiejsze przechwałki są śmieszną bzdurą, jeszcze świadczyć może o stopniu zdrowego instynktu więk­szości narodu.

Ale o stanie faktycznym i rozmiarach tej pośredniej in­filtracji komunistycznej rząd w Londynie winien był zostać poinformowany. Poinformowany nie był. - Zresztą w jaki sposób mógł być poinformowany we właściwy sposób, skoro we władzach podziemia przeważali ludzie jawnie sprzyjający najdalej idącym kompromisom z Sowietami, a zastępca szefa sztabu AK, gen. Tatar, który sam przy pierwszej okazji przeszedł na stronę komunistów, mianowany był kierownikiem dla spraw krajowych przy Naczelnym Wodzu!..

Kolaboracja z wrogiem komunistycznym

Władysław Gomułka w przemówieniu wygłoszonym 20 stycznia 1962, z okazji dwudziestej rocznicy powstania PPR, poddał retrospekcji czasy okupacji i wojny. M. in. wspomniał, że już "w początkach roku 1943 odbyły się dwa spotkania między przedstawicielami kierownictwa PPR i Delegatury", celem nawiązania współpracy. Wprawdzie Gomułka utyskuje, że do współpracy wówczas nie doszło, wiemy jednak skądinąd że do kontaktów nieoficjalnych dochodziło później nieraz. A od roku 1944 począwszy, dochodzi już do jawnej kolaboracji z władzami sowieckimi i armią czerwoną.

Używamy słowa "kolaboracja" nie dla wysunięcia jakowegoś zarzutu, a dla ścisłego ustalenia stanu faktycznego. Współpraca bowiem z armią i kierownictwem ościennych władz na własnym terytorium, jest: kolaboracją. (Polski Słownik wyrazów obcych Lama, str. 322, nazwy te utożsamia.) Można by powiedzieć, że działanie aprobowane, lub wręcz nakazane przez legalny rząd i jego władze, nie może podpadać pod pojęcie: "kolaboracji z wrogiem". Słusznie, oczywiście; ale tylko w odniesieniu do tych, którzy międzynarodowy komunizm za wroga nie uważają. Gdyż sam fakt posłuszeń­stwa władzom legalnym nie przesądza jeszcze sprawy. We Francji, właśnie legalny rząd Petaina uznany został za "kola­boranta z wrogiem", a nieposłuszna mu garstka; początkowo ludzi prowadzonych przez De Gaulle’a, za wyrazicieli dążeń narodowych. Posłuch nakazom władz legalnych, jako zobowią­zująca norma postępowania, został też co najmniej zakwestionowany... orzecznictwem Trybunału Norymberskiego.

Powojenna literatura polrealistyczna usiłuje odwrócić sytuację, przez położenie nacisku na represje, aresztowania i likwidacje oddziałów AK przez władze sowieckie, potem gdy te oddziały wsparły armię czerwoną. Ma to przenieść punkt ciężkości na "zdradę sowiecką" i wystarczyć za alibi polityczne. Ten rodzaj komentarza wydaje się wszelako szczególnie niefortunny. Po pierwsze komuniści nikogo nie "zdradzają", dopóki likwidują nie-komunistów. Zdradzali by do­piero swoją doktrynę, gdyby przejściową taktykę wobec niekomunistów obracali w uczciwy i rzetelny z nimi kompromis. Po drugie sam fakt represji komunistycznych względem kogoś, nie przesądza o jego postawie politycznej. Ofiarami represji padło też setki tysięcy najwierniejszych członków partii. Po trzecie wreszcie, komuniści mają zwyczaj likwidować wszystkich tych, ktуrzy nie są im już potrzebni, a mogliby się stać zawadą w przyszłości. Represje względem AK należały do klasycznego wzoru, o którym wspominaliśmy od początku, likwidacji zbędnych już "poputczików". 

(...) Cała historia taktyki komunistycznej nie pozostawia pod tym względem żadnych złudzeń. A że ktoś nie chce znać tej historii, albo przy złudzeniach się upiera, tym lepiej dla komunistów. Pozwala im to bez końca tę samą taktykę powtarzać i, jak widzieliśmy, w razie nagłej potrzeby nawet "rehabilitować" już raz zlikwidowanych, aby zacząć od nowa. Nie inaczej postąpili z AK. Zajęli Polskę, cel osiągnęli, i byliby zdradzili swą doktrynę, gdyby teraz tą zdobyczą chcieli się dzielić ze swymi niekomunistycznymi kolaborantami. Przeciwnie, postąpili konsekwentnie likwidując ich, a gdy zaszła nowa taktyczna potrzeba w roku 1956, pośpieszyli z ich "rehabilitacją".

To też organ młodych komunistów, "Poprostu", logicznie oburzył się w r. 1957 na wysunięty zarzut "reakcyjności AK":

"Wiadomo jest powszechnie, że na terenie Wołynia walczyła w latach 1943-44 27 dywizja AK, na Podolu zaś oddziały mjr. "Tamy" i kapitana "Trzcianickiego". Zarówno 27 dywizja Armii Krajowej, licząca 6.500 żołnierzy i oficerów, jak i oddziały podolskie współpracowały ściśle z oddziałami partyzantów radzieckich, później zaś z Armią Czerwoną. Świadczy o tym m. in. komunikat radia moskiewskiego z dnia 19. III. 1944 roku, mówiący o współpracy oddziałów AK i jednostek Armii Czerwonej podczas wyzwalania miasta Równe. W pierwszej dekadzie kwietnia 1944 oddziały 27 dywizji nawiązały ścisły kontakt z Armią Czerwoną na terenie powiatów ostrogskiego i zdołbunowskiego. ,Dowódcy sowieccy stwierdzają, że wszędzie otrzymywali pomoc i wyrażają uznanie dla postawy bojowej i dowództwa AK’ - pisał 13.IV.1944 Biuletyn Informacyjny, organ Biura Informacji i Propagandy KG AK. W tym samym czasie inne ugrupo­wania Dywizji Wołyńskiej zdobyły stację kolejową Stare Koszary, leżącą na linii Kowel-Luboml. W bitwie o Stare Koszary uczestniczył także oddział radziecki, którego dowódca zwrócił się do komendanta AK z propozycją współpracy. O innych, wcześniejszych w czasie przejawach współ­pracy oddziałów 27 z partyzantką radziecką pisze w swych wspomnieniach b. żołnierz tej dywizji, a obecnie major Wojska Polskiego Józef Czerwiński (patrz "Za Wolność i Lud", nr.,6, 1956). Z armią i partyzantką radziecką współpracował również działający na Wołyniu i Polesiu oddział leśny mjr. Satanowskiego. Zarówno oddział Satanowskiego, jak i większość żołnierzy i oficerów 27 dywizji zasili później Armię Wojska Polskiego... Cynicznie fałszuje się historię imputując polskim partyzantom reakcyjność... Czas już ostatecznie skończyć z fałszowaniem dziejów II Wojny światowej." ­("Poprostu", nr.23/437, z 9.6.1957.)

Przyznam, że w tym wypadku, podzielam całkowicie końcowe zdanie w artykule młodych komunistów. Najintensywniej bodaj rozwinęło się współpracownictwo AK z bolszewikami, w rejonie wspomnianego już Kowla, ale też Lublina, gdzie według pewnych relacji, AK wspomagała bolszewików w zdobyciu 18 miejscowości, wg. innych przyczyniła się nawet do zachwiania niemieckiego frontu za Bugiem, za co pewna ilość akowców odznaczona została sowiec­kimi orderami.

Oficer brytyjski Solly-Flood, w swym szkicu zamieszczonym w "Blackwoods Magazine", opisując pobyt misji brytyjskiej przy AK w zimie 1944/45, cytuje słowa gen. Okulickiego, że "Polacy jak mogli tak wspierali armię rosyjską"... Płk. Leon Mitkiewicz, zastępca szefa sztabu przy dowództwie alianckim, w swej pracy ogłoszonej w nr. 1 "Zeszytów historycznych" (wyd. "Kultury" paryskiej, 1961), podkreśla "lojalną i aktywną pomoc, jaką AK dawała i daje sowieckim wojskom..." Zresztą wszystkie źródła historyczne fakt ten potwierdzają.

Może szczególną wymowę posiada pietyzm, z jakim się wspomina współdziałanie AK z Armią Czerwoną przy zdobywaniu Wilna i Lwowa. (Nawiasem mówiąc, militarne znacze­nie tego współdziałania jest wyolbrzymione.) To jest tych miast, do których Sowiety nie wyrzekły się nigdy pretensji formalnych, i które po "oswobodzeniu" pozostały zgoła poza granicami nawet Polski Ludowej. Akcja na Wilno rozpoczęła się 7 lipca 1944; poprzedziło ją porozumienie zawarte we wsi Praciaty pomiędzy dowództwem AK i sowieckim.

"Nawet sowiecki dowódca przyznaje w swych wspomnieniach, że wnet potem AK uderzyła na garnizon niemiecki w Zodziszkach... Armia czerwona korzystała z ich pomocy w ciężkich walkach o Wilno, ale gdy tylko Niemcy zostali pobici, dywizje sowieckie otoczyły oddziały AK, rozbroiły je i tych co nie zdążyli uciec, wywieziono do łagrów." ("Ostatnie Wiadomości", Mannheim, 9.7.1961.)

"7 lipca 1944 oddziały AK uderzyły na Wilno i odegrały w zdobyciu miasta decydującą rolę, za co uzyskały naj­wyższe pochwały armii sowieckiej." - ("Dziennik Polski", Londyn, 3.9.1949.)

"Wilk-Krzyżanowski... dysponował znacznymi siłami AK, które współdziałały z wojskami sowieckimi, m. in. wydatnie dopomagając im do zdobycia Wilna." - ("Dz. Pol." 1. 6. 1957.)

Wybitny komunista polski Jerzy Putrament, wkraczając z oddziałem Berlinga w lipcu 1944 do Wilna, tak opisuje spotkanie z akowcami:

"Jest cicho w umarłej ulicy. Mówimy jednocześnie, my i oni:

- Aka?

- Berlingowcy?

- Pierwsza Armia! - poprawiamy.

Znowu milcząc podajemy sobie ręce." - ("Pół wieku", "Przegl. Kultur.", Warszawa, 25. 1. 1962.)

Dnia 23 lipca 1944 rozpoczęły się walki o Lwów. Oddziały AK (5 D.P. i 14 p. uł.) wspierają czołgi sowieckie w akcji i pomagają w zdobyciu miasta. Potem władze sowieckie rozkazują im włączyć się do armii Berlinga. - W londyńskim "Dzienniku Polskim" z 31.7.1961 znajdujemy następującą wypowiedź jednego z b. akowców, w polemice na temat stosunku do armii Berlinga: "... jeśli b. żołnierzy z armii Berlinga mielibyśmy uznać za zdrajców ojczyzny, to ciekaw jestem jak pan ukarałby tych spośród nas, którzyśmy całym sercem pomagali "zdrajcom"?"

W ten sposób można by cytować stronicami. Z tej kolaboracyjnej wobec Sowietów postawy, wyłamały się jedynie niezależne od AK tzw. "Narodowe Siły Zbrojne" (NSZ). Podziemna agencja prasowa str. ludowego "Wieś" pisze o tym w kwietniu 1944: "Wzywanie do zakazu współdziałania z wojskami sowieckimi jest niezgodne z rozkazami Komendanta sił zbroj­nych w kraju. Jest to wyraźne szkodnictwo."

Podziemny organ ludowy "Żywią i bronią", pisze w tym samym czasie: "Powtarzamy, że owe zbrodnie bratobójcze na oddziałach PPR-owskiej Armii Ludowej, będą najhaniebniejszą plamą w historii walk narodu o wolność... Nigdy broń Batalionów Chłopskich i AK nie zwróciła się przeciw żołnierzowi komunistycznych oddziałów bojowych!"

Nie zmienia niczego w tej konsekwentnej pozycji i powstanie warszawskie z sierpnia 1944, z którego propaganda radziecka czyni szczytowy przykład rzekomo antysowieckiego posunięcia. Albowiem powstanie warszawskie pomyślane za­sadniczo w słusznym celu wyprzedzenia Armii Czerwonej w zajęciu stolicy Polski, nie miało zamiaru bronić jej przed bolszewikami, lecz odwrotnie, powitać ich jako sojuszników; w myśl instrukcji dowództwa AK z listopada 1943, o "ujawnieniu się i wystąpieniu wobec wkraczającej armii rosyjskiej w roli gospodarza". I oto ten tylko zamiar, w niczym nie naruszający postawy kolaboracji, wystarczył aby Sowiety uznały go za "zbrodniczy". To stanowisko sowieckie potwierdził Gomułka we wspomnianej wyżej mowie, natrząsając się nad dowództwem AK, że ośmieliło się do takiej roli "gospo­darza" pretendować! To znaczy, że gospodarzami w Polsce mogą być tylko komuniści. Obowiązkiem AK było komunistom do tego dopomóc, ale nie samej pchać się do władzy. Trudno o bardziej jawne otwarcie kart; wtedy i teraz.

"Legioniści" na wywrót ...

(...) Po drugiej wojnie światowej nikt w pozostałym na wol­ności społeczeństwie polskim nie ośmieli się wystąpić przeciwko "legendzie Armii Krajowej"; mimo że karta AK nie tylko była przegrana, ale postawiona na współpracę z tym najeźdźcą, który do dziś okupuje Polskę.

AK formalnie podlegała oddziałowi VI (specjalnemu) sztabu Naczelnego Wodza w Londynie, i winna była wykony­wać otrzymane od niego instrukcje. Była to jednak podległość czysto formalna. W praktyce nie rząd "krajowi", lecz "kraj" rządowi narzucał swą wolę, także w najistotniejszej sprawie, a mianowicie stosunku do Sowietów. Wynika to przykładowo już z historii "Instrukcji dla kraju" Wodza Naczelnego (Sosnkowskiego) z dnia 27 października 1943. Nakazuje on m. in., że z chwilą wkroczenia na terytorium Polski Armii Czerwonej: "Kraj z Sowietami współpracować nie będzie"; AK winna pozostać w konspiracji. - W odpowiedzi, nadchodzi 1 stycznia 1944 depesza od dowódcy AK gen. Komorowskiego, datowana 26 listopada 1943, w której ten zawiadamia, że wydał rozkaz odwrotny: "W tym punkcie niezgodny z instrukcją rządu", a mianowicie że: "...miejscowy dowódca polski (AK) winien się zgłosić do dowódcy oddziałów sowieckich". Ponadto nakazał to również przedstawicielom podziemnych władz cywilnych. Gen. Sosnkowski, jeden z nielicznych wówczas ludzi, który zdawał sobie sprawę z fatalnych następstw współpracy z bolszewikami, jest de facto bezsilny wobec decyzji "kraju", i w listach do premiera z 4 i 9 stycznia 1944, wypowiada swój negatywny stosunek do decyzji krajowych. Ale rząd zmienia jego "Instrukcje" (w lutym) tak jak tego sobie życzy komenda AK. Prezydent wyraża "ufność w rozum polityczny władz krajowych". W lipcu 1944 rząd (pod przewodnictwem Mikołajczyka) prze­kazuje "krajowi" ostatecznie prawo i obowiązek decyzji "bez uprzedniego porozumiewania się z rządem". Przelew ten zawiera całkowite pełnomocnictwa z dn. 26 lipca 1944. Wszystkie protesty i próby kontrzleceń ze strony gen. Sosnkowskiego, zwłaszcza w odniesieniu do współdziałania z Sowietami, zostają przez rząd zdezawuowane. AK otrzymuje carte blanche nie tylko w sprawie działania militarnego, ale i politycznego.

Odpowiedzialność za te działania ponosi więc sama. Jakie one były w dziedzinie kolaboracji militarnej z Sowietami, przedstawiliśmy pokrótce w poprzednim rozdziale. Dodajmy do tego dosyć niedwuznaczne stanowisko polityczne cywilnych władz podziemnych. Organ głównego stronnictwa rządowego (Ludowców) "Jutro Polski" w Londynie (Nr. 19, r. 1947), stwierdza: "Podziemna Rada Jedności Narodowej w kraju, a więc reprezentacja całej Polski demokratycznej, jednomyślnie wyraziła zgodę na uchwały Jałtańskie... Premier Mikołajczyk, przyjmując postanowienia Jałtańskie podporządkował się przede wszystkim decyzji kraju, jego wyrażonym żądaniom sformułowanym w uchwałach Rady Jedności Narodowej."

Gdy w rządzie emigracyjnym w Londynie doszło do kryzysu z powodu kapitulacyjnej polityki Mikołajczyka i mianowania rządu T. Arciszewskiego, Rada Jedności Narodowej w kraju powzięła uchwałę domagającą się powrotu Mikołajczyka, potwierdzenia zawartego przezeń kompromisu z Sowietami. Gdy w końcu na posiedzeniu Komisji Głównej RJN w dniu 3 maja 1945, wniosek votum nieufności dla rządu londyńskiego nie przeszedł, przedstawiciel najliczniejszego stronnictwa (ludowego), Stefan Korboński, ogłosił się samozwańczo "ostatnim Delegatem Rządu na kraj", i uznał w imie­niu podziemia komunistyczny rząd Bieruta.

Jak się skończyło, wiemy. Podobnie jak odzyskanie niepodległości nie było zasługą legionów Piłsudskiego, tak też utrata niepodległości nie była winą AK i podziemia. W obydwu wypadkach decydowały siły wyższe. Na ukształtowanie jednak nastrojów w kraju i kierunek myśli narodowej, AK wywarło wpływ decydujący. Wynikał on już z poprzedniej jednokierunkowej racji, którą dostrzegano nie w przeciwstawieniu bolszewikom, a w dobijaniu z nimi razem okupanta poprzedniego, który opuszczał terytorium Polski. Tylko w ten sposób mogła powstać ta ideologiczna "baza", na której komuniści rozbudowali swój dogmat o "wyzwoleniu Polski"; z pewnymi ograniczeniami, ale przyjęty przez większość narodu, mimo że w rzeczywistości na Polskę spadła największa klęska jaka spaść mogła. Gdyż okupacja niemiecka była tylko okupacją zewnętrzną, sowiecka i zewnętrzną i wewnętrzną; niemiecka tylko fizyczną, sowiecka i fizyczną i psychiczną; tamta była przejściowa w okresie wojny, ta trwała w okresie pokoju; tamta nie uznana przez cały świat, ta uznana przez cały świat; wobec tamtej cały naród znajdował się w stanie wojny, wobec tej - w znacznej mierze za sprawą AK ­w stanie kapitulacji.

Politycy czy generałowie reprezentujący koncepcję, której rezultatem jest klęska nawet przez nich nie zawiniona, bywają zazwyczaj odsuwani od wpływów. Taką konsekwencję poniósł obóz sanacyjny po klęsce 1939, chociaż nie była to jeszcze klęska ostateczna. Natomiast dziś, ci którzy wspierali w walce obecnego okupanta, nie tylko nie zostali odsunięci od wpływu na dalszy rozwój polskiej myśli niepodległej, ale uzyskali ponadto w wielu wypadkach monopol na kryterium polityczne i ferowanie decyzji, co było lub jest słuszne, moralne lub nie­moralne, zgodne lub niezgodne z interesem narodu.

Jak już wspominaliśmy znaczna część przywуdców podziemia i AK, włączyła się w nurt kapitulacji i dalszej współpracy z komunizmem. Nie przeszkodziło to jednak niektórym z nich zająć później na emigracji, ponownie kierownicze pod względem politycznym, a sztandarowe nieomal pod względem narodowym, stanowiska. Dla przykładu przytoczyć wystarczy osobę, wspomnianego wyżej, "ostatniego Delegata Rządu na kraj", Stefana Korbońskiego. (...)

Obecnie p. Korboński zajmuje wysokie stanowisko w ja­kiejś organizacji porozumienia międzynarodowego, gdzie reprezentuje Polskę. Objawy tego rodzaju tłumaczą się nie tylko linią współczesnego polrealizmu, ale i względami ubocznymi, nasuwa się określenie: technicznymi. Wielu bowiem przywódców b. podziemia, którzy znaleźli się na emigracji, zgodnie z panującą na Zachodzie koniunkturą dla polityków nie podejrzanych o "kontrrewolucyjne" tendencje, znalazło ułatwio­ny dostęp do politycznych ośrodków mocarstw zachodnich. Przy tym rolę odgrywał atestat "resistance" antyniemieckiego, jako sprawdzian lojalności wobec tych mocarstw w przeszłości. W ten sposób możliwe było uzyskanie ogromnej przewagi zarówno materialnej jak czynnej, nad resztą emigracji politycznej, pozbawionej z reguły środków.

Drugim charakterystycznym momentem pozostaje fakt, że pietyzm z jakim polrealizm odnosi się do podziemia walczącego, dotyczy tylko podziemia antyniemieckiego. Z chwilą gdy rzecz dotyczy żołnierzy walczących o wolność bez organi­zacji, dyrektyw, bez dolarów "miękkich" i "twardych kół", bez zrzutów broni i amunicji, czyli w warunkach największego poświęcenia osobistego, ale - przeciwko komunistom, kończy się literatura piękna i patos, a zaczyna skazanie na milczenie, lub najczęściej: potępienie. Tak jest, jeżeli chodzi o partyzantkę antykomunistyczną, która od roku 1945 jeszcze lata całe walczy w kraju po wojnie. Tak jest tym bardziej w stosunku organizacji, które wyłamywały się spod dyrektyw AK w czasie wojny. Znamienne jest jednak, że ci sami ludzie, którzy się kiedyś z tej moralnej presji wyłamywali, dziś podporządkowują się już raczej ogólnemu nastrojowi. Tak np. czytałem przed kilku laty, bodaj w "Kulturze" pa­ryskiej, zarzuty ze strony AK pod adresem NSZ, ujęte w slogan: "Gdy cała Polska walczyła z Niemcami, wyście jedni z nimi współpracowali!" - Na to ze strony NSZ, zamiast odpowiedzieć kontrsloganem: "Gdy cała Polska współpracowała z bolszewikami, myśmy jedni z nimi walczyli!..." odpowiadają gęstym tłumaczeniem, gdzie i kiedy zabili jakiegoś Niemca. Przy tym konfrontacja z faktem, że kraj, ojczyzna, Polska, znajduje się w tej chwili pod jarzmem nie Niemców, a bolszewików, przestaje raptem odgrywać rolę. Następuje emocjonalny nawrót do kryteriów z okresu minionej wojny dziś już nie ważnych obiektywnie, ale ważnych subiektywnie dla tych, dla których stanowiły cały ich dorobek polityczny i którzy z niego profitując, zapewne pragnęliby profitować w dalszym ciągu. W tym kontekście jest możliwe dziś jeszcze wygłaszanie takich pogadanek przez amerykańską stację Free Europe, (gdzie polską sekcją dysponują ludzie z b. AK), jak taka na przykład: "Własow zdradził, i zapłacił za to niesławną śmiercią..." (12. 10. 1961, godz. 18.45) - Rozumie się przez to, że "zdradził" oczywiście "ojczyznę" (a nie bolszewizm, przeciwko któremu walczył w istocie), i że słusznie został przez bolszewików powieszony.

Ponieważ dziś najbardziej komunistom zależy na odbudowaniu i emocjonalnym odrodzeniu "antyfaszystowskiego frontu" z okresu wojny, wydaje się że Gomułka nie bez racji przeprowadził częściową "rehabilitację" AK. Zapewne nie tylko ze względu na rolę, jaką odegrała podczas wojny, ale też i na wpływy jakimi cieszy się w kraju i na emigracji po wojnie."

Qana
O mnie Qana

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura