Radoslaw Purski Radoslaw Purski
2707
BLOG

Rozważania o robocie w UK

Radoslaw Purski Radoslaw Purski Społeczeństwo Obserwuj notkę 11

Angielskie media donoszą regularnie o kryzysie, który od lat wędruje po Europie.

-Moi rodzice pracują w takich branżach, których żadna recesja nie ruszy: tata jako doradca w Jobcentre a mama w firmie pogrzebowej – uśmiecha się Peter, rdzenny bristolczyk.

Angielskie media informują też o tym jak wyspiarzom, ostatnimi laty, wzrosła imigracja i które to narody przodują w przeprowadzkach na Wyspy. A kolejność jest następująca: Indie, Polska, Pakistan i Niemcy.

-O ile trzy, pierwsze pozycje nie budzą zdziwienia to czwarta jest cokolwiek zaskakująca. Jestem na stałe w Zjednoczonym Królestwie od ponad dziewięciu lat i jeszcze nigdy nie spotkałem tu Niemca-emigranta! No chyba, że wszyscy siedzą w londyńskim City i z niemiecką precyzją liczą tam banknoty – śmieje się polski rezydent bristolskiej dzielnicy Bedminster.

Jak więc zatem nasz szeregowy emigrant Kowalski wypada w zestawieniu z tuzami londyńskiego City i tymi, którym kryzys niestraszny bo branżę mają prężną a niezniszczalną? Rzeczywistość dla wielu, niestety, nie wygląda rożowo – niewygórowane zarobki w okolicach smutnej, najniższej krajowej, czasami bariera językowa, która nie pozwala normalnie funkcjonować w obcym kraju i wreszcie zobowiązania finansowe, które zostały w ojczyźnie, ale które wciąż trzeba karmić. Jak więc przeżyć i się nie dać?  Ukraść, wygrać czy zarobić? A jeśli zarobić to jak?

Polskie masy w Wielkiej Brytanii mają jednak swój prosty patent na problem: nadrabiać ilością, czyli kolekcjonować do bólu nadgodziny; słowem, zasiedzieć się w pracy na zawsze i wychodzić na boży świat dopiero wtedy, kiedy ledwie chodzimy już ze zmęczenia. Plus – wykazywać się na stanowisku pracy ile wlezie, żeby rzeczone nadgodziny dostać kosztem innych, w ramach szczególnego przywileju, którym obdarzy nas łaskawy szef. Brzmi znajomo? Jasne, że tak, bo to przecież uniwersalny zestaw sposobów, który tak jak i w ojczyźnie sprawdza się i na emigracji…

Lizusi i szefowie z Polski rodem

Zwrócenie na siebie uwagi każdego szefa, w tym i angielskiego, to skomplikowane ćwiczenie gimnastyczne, które wymaga całego wachlarza odpowiednich tricków i wiernopoddańczych zachowań. Nie wystarczy li jedynie dobrze i rzetelnie podchodzić do powierzonych obowiązków – potrzebne są też i dodatki specjalne.

- Pamiętam pewną angielską firmę z branży mleczno – jogurtowej w Blagdon niedaleko Bristolu. Siermiężna i okrutnie męcząca praca przy taśmie plus niebywałe stosunki w zakładzie pracy! Można zaryzykować twierdzenie, że cała fabryka donosicielstwem stała a bycie kapusiem wydawało się być naturalnym elementem procesu produkcyjnego. Uciekłem stamtąd przy pierwszej, nadarzającej się okazji – mówi polski emigrant z Bristolu.

- Pewien dwudziestokilkuletni polski gówniarz z okolic Bristolu, którego mam nieprzyjemność znać, robi karierę w ogólnobrytyjskiej firmie. Robienie kariery to samo w sobie nic złego – ale środki do celu to już zupelnie inna sprawa i temat wręcz z Machiavellego. Dobrzy koledzy pomogli mu zacząć pracować a on, w ramach „samarytańskiego” rewanżu, szarga ich dobre imię i fałszywie donosi! A jego stosunek do managerów i zwierzchników wszelakiej maści to podejscie bałwochwalczo-pornograficzne – kiedy oni przechodzą w pobliżu to on pada na kolana, rozchyla im pośladki i robi: buzi, buzi, buzi. Plus, typ ten ma świetny patent na maskowanie własnej niekompetencji – wielokrotnie na zebraniach pracowniczych zabiera głos krzykliwie i w pierwszej kolejności, gardłując na tematy oczywiste. Sprawy merytoryczne zostawia innym, bo sam nie miał i nie ma o nich zielonego pojęcia. A jego lenistwo jest wręcz przysłowiowe. Młody człowiek ale wie dokładnie gdzie leżą konfitury. Zajdzie daleko, jeśli go nie powieszą – mówi rozgoryczony polski emigrant z dużym stażem na Wyspach.

- Przez prawie dziesięć lat pracowałem w Polsce, więc mam dość sporo spostrzeżeń na temat polskich pracodawców. I widzę, bez dwóch zdań, że kultura pracy w Anglii jest o niebo wyższa niż ta w ojczyźnie. Angielscy pracodawcy, z reguły, traktują pracownika w sposób kulturalny i cywilizowany. Choć zdarzają się wyjątki. Pracowałem przez jakiś czas dla firmy sprzątającej sieć supermarketów w Gloucester. Sprzątałem piekarnię. I aż przecierałem oczy ze zdziwienia - bo oto nagle poczułem się jak w domu: szefowie i management traktowali podwładnych z wyjątkowym lekceważeniem zakrawającym na normalne chamstwo. A wieczne pretensje i niekończące się zarzuty pod naszym adresem to był stały punkt dnia. Plus ta nędzna pensja...

Praca merytorycznie ciężka

Każda praca ma jakiś feler. Ot, na przykład obserwując sobie kelnera w knajpie można pomyśleć, że to zajęcie relaksacyjne i nawet rozrywkowe. Ale spróbujmy kelnerki sami i okaże się, że np. złośliwy korek z butelki pełnej wina za nic nie chce się dać wyciągnąć – a czas nagli, bo spragniona publika mierzy nas groźnie wzrokiem i mlaska niecierpliwie językami nad pustym kieliszkiem. Można się zmęczyć, słowo daje. Choć wiadomo oczywiście, że najbardziej i bezapelacyjnie męczą wszelakiego rodzaju zajęcia fizyczne.

-Kiedyś, w pewnej agencji, obiecano mi łatwą, ośmiogodzinną dniówkę za atrakcyjną stawkę. „Posiedzisz na pewnej portierni w towarzystwie pewnego doświadczonego portiera i razem będziecie obsługiwać szlaban za pomocą atrakcyjnego kolorystycznie przycisku” tak mi zachwalał fuchę pracownik agencyjny. Mając to na uwadze ubrałem się lekko a reprezentacyjnie, zaopatrzyłem w książkę i termos z kawą. A na miejscu dano mi łopatę i przez osiem godzin kopałem cholerny dół! – śmieje się na samo wspomnienie jeden z bristolskich, polskich emigrantów.

- Przez pewien czas pracowałem w młynie gipsowym w Portbury. Młyn był częścią olbrzymiego kompleksu fabrycznego i, jak sama nazwa wskazuje, odbywały się w nim rozmaite procesy technologiczne w efekcie, których uzyskiwano gips. Jeśli ktoś chciałby mieć wyobrażenie na temat wyglądu piekła to polecam wycieczkę do młyna. To olbrzymi budynek wypchany po sam dach plątaniną urządzeń; jest tam cholernie gorąco i śmierdzi zbukami - to efekty uboczne normalnej produkcji. W powietrzu unosi się pył a z góry, często gęsto, spada nam na głowę zbrylony gips w postaci sporych kamieni. Bywało, że stawiałem się w pracy o szóstej rano i z punktu wręczano mi łopatę - bo oto gdzieś w młynie jakiś miał czy inne świństwo akurat wysypało się ze zbiornika i trzeba posprzątać. Trudno to było wytrzymać - praca w maskach, ze względu na problemy z oddychaniem, była równie uciążliwa jak praca bez nich a temperatura, smród i pył robiły swoje.

- Olbrzymia fabryka butelkująca mleko w Bridgwater i niekończące się, kilkunastogodzinne zmiany. Wyobraźcie sobie: po trzynastu godzinach wykańczającej harówki wciąż nie można iść do domu, bo produkcja jeszcze trwa... W chwilach absolutnego zmęczenia człowiek popada w inne stany świadomości a bywa, że robi się najzwyczajniej w świecie agresywny i rzuca dookoła butelkami z mlekiem. A wychodzących z fabryki wita wschodzące słońce, poranny świergot ptaków i świadomość, że za parę godzin trzeba tu będzie wrócić z powrotem.

Praca pod specjalnym nadzorem

Terry Torpey zasłynął, jako manager oddziału banku Lloyds, położonego w, cieszącej się bardzo złą sławą, londyńskiej dzielnicy Brixton. W trakcie kariery bankowej doświadczył ponad 100 napadów z bronią w ręku na swoją placówkę. Zdarzało się to średnio raz na dwa tygodnie a czasami rabusie próbowali nawet szczęścia dwa razy dziennie! Kierownictwo Lloydsa rozważało nawet zamknięcie oddziału, ale Torpey się uparł i skutecznie stawiał czoła coraz to nowym amatorom łupów. Rodzi się pytanie: w imię, czego to znosił? Stres to przecież potężny przeciwnik, który potrafi wykończyć nas szybciej niż niespełnione obietnice polityków.

Piotr to pracownik jednej z największych, angielskich firm bukmacherskich, z doświadczeniem managerskim w oddziałach w Yatton, Weston Super Mare, Nailsea, Taunton i Bristolu.

-Dla niewtajemniczonych objaśnię to tak: firma bukmacherska to taki trochę para-bank. Tyle, że tu nie gra muzyczka, kiedy klienci grzecznie stoją w kolejce do okienka – z reguły nałogowi jak i przypadkowi hazardziści składają zakłady jeden przez drugiego i to w ostatniej chwili przed rozpoczęciem wyścigu - przesądnie czekając, aż kursy na konie czy psy podskoczą w ostatnim momencie. A oprócz wpłat i wypłat, obliczamy też na biegu rozmaite wygrane różnych typów zakładów i loterii, dokonujemy wypłat i transferów finansowych pomiędzy jednostkami bukmacherskimi, biegamy do banków, realizujemy czeki i, niczym w centrali telefonicznej, odbywamy niezliczoną ilość pogawędek przez telefon w sprawach duperelnych i poważnych. I musimy być na bieżąco z przepisami prawnymi w temacie bukmacherki, bo państwowi kontrolerzy zjawiają się regularnie i bardzo ochoczo. Praca w firmie bukmacherskiej to praca na czas i pod presją, robienie iluś tam rzeczy naraz i w tym samym momencie i obsługiwanie kilku klientów naraz. Jeśli chcesz tu pracować to musisz być bardzo dobry w multitaskingu, mieć niebywałe oko na szczegóły i być chłonny wiedzy jak gąbka. Bo system zakładów bukmacherskich to nieprawdopodobna ilość niezliczonych kombinacji o przeróżnych nazwach. Plus dodatkową atrakcją jest częsta przyjemność obcowania z agresywnymi klientami. Pewnego razu wyszedłem na zewnątrz zakładu bukmacherskiego by odbyć nerwową pogawędkę z pewnym rozzłoszczonym i bardzo dużym Albańczykiem. Byłem prawie pewien wychodząc, że typ ten spierze mnie na kwaśne jabłko, ale szczęśliwie skończyło się na uścisku ręki. A co mamy w zamian? Niewiele, prócz dużej codziennej, dawki stresu. Nieustanne przekleństwa zawiedzionych klientów, groźby pod naszym adresem, płaca niewiele lepsza od tej barmańskiej i horrendalne godziny pracy. Dniówka dla managera lub asystenta managera w zakładzie bukmacherskim to 14-15 godzin! Zdarza się bardzo często, że nie jesteś w stanie pójść na przerwę lub nawet do sracza. To szczera prawda. Ot, tak jakoś niedawno w ciągu siedmiu dni przepracowałem 92 godziny!

Polskie wzorce na brytyjskim gruncie?

Wyspiarze mają swój własny, oryginalny i wypracowany system życia, pracy i obyczajów. I nienajlepszym pomysłem jest burzyć go i brutalnie rekonstruować w ramach imigracyjnej radosnej twórczości eksportowej. Oto przykład: w pewnej fabryce jest sobie taśma, którą jadą, w relaksacyjnym tempie, rozmaite przedmioty. Przy taśmie stoi trzech panów: pierwszy z nich nakłada klej na przejeżdżającą deseczkę, drugi z nich nakłada folię na ten klej a trzeci z nich tnie równo nożem tą solidnie przytwierdzoną już folię. Panowie pracują niespiesznie i w zgranym tempie a robota, mimo to, idzie jakoś naprzód – wliczając w to ustawowe przerwy na angielską herbatkę, oczywiście. I nagle pojawia się polski pracownik agencyjny, który z zupełnie niezrozumiałych przyczyn chce zburzyć doskonały porządek rzeczy. A angielski pracodawca patrzy z boku i widzi, że nieprawdopodobne jest możliwie: bo oto jeden Polak, nauczony pracować za tuziny i walczyć o przetrwanie w dzikiej ojczyźnie, smaruje deseczkę, kładzie folię i jeszcze ma czas żeby ją, skubaną, przyciąć według wzoru. Efekt? Dwaj panowie zostają zwolnieni a jeden polski emigrant tyra za trzech zarabiając jak jeden. I po co? I w imię, czego? Prawdą jest, że w ten sposób zyskujemy opinię ciężko pracujących. Ale prawdą też jest, że w ten sam sposób piłujemy swoją własną gałąź. Bo oto rodzi się niechęć tubylców a z ekonomicznego punktu widzenia cały czas jesteśmy na zerze, bo stawki jakoś, w żaden sposób, nie idą nam do góry. Zupełnie irracjonalna sztuka dla sztuki, słowo daję.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo