Starsi (hmmm?) pamiętają to zdanie przywracające Polakom nadzieję po 13 grudnia 1981 roku. Ani nie wiosną, ani nie w roku 1982, ale po blisko dekadzie doszło do przełomu, którego ułomny charakter odciska się na Polsce po dziś dzień.
Ostatnie wybory zdają się budzić z letargu ostatnich obrońców „polskiej poprawności politycznej”, których dotychczasowe wnikliwe analizy streścić można zdaniem „zgadzam się, że PO jest do niczego, no ale ten Kaczyński; Państwo wybaczą …”. I tak od lat. Czy jest szansa na przełom? Serce podpowiada – tak! Oczywiście. Ludzie wreszcie zobaczyli kto nimi rządzi. Przebudzenie musi nastąpić. Ta władza musi upaść.
Rozsądek skłania raczej ku bardziej mrocznemu scenariuszowi. Zdarzeń, które mogły, czy wręcz powinny wywołać poważne społeczne niezadowolenie było aż nadto. Jeśli nawet zgodzić się z tezą, że skala i waga afery wyborczej bije na głowę wszystkie poprzednie, to działa też pewnie mechanizm znużenia i przyzwyczajenia. Co gorsza. Wszystkie wcześniejsze afery, nie powodując żadnych zmian, umacniały, a nie osłabiały rządzących – upewniały w poczuciu bezkarności, zwiększały stopień determinacji (do stracenia było coraz więcej) i skłaniały do kolejnych jeszcze bardziej zdecydowanych i bezwzględnych kroków mających na celu utrzymanie władzy. Z każdym rokiem zwiększała się ilość beneficjentów systemu i umacniała się pozycja społeczna i materialna owej nowej partyjno-urzędniczej nomenklatury. Medialna przewaga pozwalała i nadal pozwala na skuteczne „szczucie” przeciwko opozycji wielu spośród tych, którzy nie będąc w „elicie” władzy borykają się z negatywnymi konsekwencjami nieudolności rządzących, a kompleksy kompensują sobie nienawiścią wobec Prawa i Sprawiedliwości.
Z każdą kolejną aferą wyborcy PO, a nie wątpię, że są wśród nich zwykli, przeciętni (niczym nie wyróżniający się), tzw. porządni obywatele musieli przekraczać kolejną granicę przyzwoitości i iść na kolejny kompromis ze zdrowym rozsądkiem. Ale też z każdym kolejnym ustępstwem przychodziło im to coraz łatwiej – kropla drąży skałę.
Ale zjawisko się pogłębi. Dotychczas głośne afery dotyczyły polityków na świeczniku. Choć wielu angażowało się w nie emocjonalnie to tylko nieliczni (mając na uwadze upublicznione informacje) byli w nie bezpośrednio uwikłani. Afera wyborcza stwarza nową sytuację. Beneficjentów afery wyborczej nie da się już policzyć na palcach jednej ręki i znajdują się oni potencjalnie w każdej gminie. Ich związek z systemem to już nie wyrozumiałe tłumaczenie ujawnionych afer „tych na górze”, ale bezpośrednie zaangażowanie w „mega aferę”. Ze wszystkimi tego skutkami – jeszcze silniejsze poczucie więzi z obozem władzy i nieustępliwość w obronie zdobytych przywilejów. Do tego dochodzi narastająca wrogość wobec „oszołomów” ośmielających się zarzucać „zwycięzcom” oszustwo i mówiących o delegitymizacji tak zdobytej władzy. Wielu „przegranych” zaś ma poczucie niesprawiedliwości i bezsilności – cynizm i bezczelność ludzi władzy porażają. Przejście do porządku dziennego nad zaistniałą sytuacją wydaje się niemożliwe – jedyna logiczna konsekwencja to zgoda na następne oszustwa wyborcze.
Co zrobi władza? Komunikat „żadnych marzeń” wyartykułowano chyba jednoznacznie. Jego naturalnym skutkiem będzie dalsze dyskredytowanie i otwarte zwalczanie opozycji. Paradoksalnie położenie tej ostatniej jest, w pewnym zakresie, gorsze aniżeli sytuacja „Solidarności” w latach 80. Obóz PO-PSL ma poparcie Zachodu (Unia Europejska, w tym zwłaszcza Niemcy) oraz Wschodu (Rosja). Co więcej, o ile jeszcze w roku 1979 świadomość, że jesteśmy pod okupacją ZSRR, a PZPR pełni rolę sowieckiego namiestnika nie była szeroka, o tyle w roku 1981 zdecydowany podział na „My” i „Oni” był bardzo czytelny. Teraz mamy Polskę wolną i demokratyczną. Człowiek skazany za udział w manifestacji antyrządowej w roku 1984 zostawał bohaterem, dzisiaj osądzony za to samo, będzie przestępcą. Rzecz jasna działają partie polityczne, w tym jedna duża opozycyjna, funkcjonują legalne i niezależne od władzy media (szkoda, że niektórzy z „wolnych” – od tempa myślenia ? – dziennikarzy nagle za oczywiste uznają coś co przysłowiowy „prosty chłop” dostrzegł już dawno), działają związki zawodowe, stowarzyszenia, jest wreszcie Kościół (ktoś jeszcze pamięta rekolekcje polityków PO) – ale na razie (i może szkoda), ani duchowni, ani wierni nie wzywają do krucjaty modlitewnej w intencji Ojczyzny. Jest jednak na czym budować, choć trzeba się liczyć z piętrzeniem trudności.
A scenariusz dla niecierpliwych. Jakieś drugie „Zesłanie Ducha Świętego”, który odnowiłoby oblicze Polski. Ale co jeśli osiągnęliśmy już „masę krytyczną” tych, którzy nie widzą potrzeby odnawiania czegokolwiek? Niektórzy twierdzą, że dopiero brak przysłowiowej „wody w kranie” doprowadzi do przebudzenia. Wszak ta marksistowska wizja „bytu kształtującego świadomość” zdaje się nie sprawdzać (co i nie dziwne). Stopniowa pauperyzacja społeczeństw zachodnich, zapewne bardziej niż my przywykłych do konsumpcji i wysokiego standardu życia, nie skutkuje rewolucjami. Przy dzisiejszych możliwościach socjotechniki, da się „wykreować” obywatela, który zje i wypije byle co, ubierze się tanio w „szmateksie” i któremu do szczęścia wystarczy całodzienny dostęp do telewizora i internetu. Ale co jeśli 3 000 000 obywateli wyjdzie na ulice manifestując wyższe potrzeby? Tylko czy to realne?
Jeśli na chwilę obecną nie (a z każdym rokiem może być to trudniejsze), to co pozostaje? Jedyną logiczną konsekwencją takiej notki powinno być … osobiste zaangażowanie w działalność na rzecz traconej wolności.
Inne tematy w dziale Polityka