tak się zastanawiam, co bym zrobił
gdyby jakaś moja była studentka (albo student - w końcu mamy równouprawnienie)
ogłosiła ze jakieś 20 lat temu zgwałciłem ją, zmolestowałem, czy cos-tam-cos-tam innego strasznego.
Jako dowód przedstawiłaby wpis do indeksu i opisała jak wyglądał mój gabinet na wydziale.
Może podała datę zbrodni i wspomniała, że miałem gorące, spocone dłonie i nieświeży oddech,
co powoduje, że do dziś nią telepie, gdy sobie przypomni mój zły dotyk.
W pierwszym momencie stwierdziłem, ze podałbym ją do sądu,
oskarżył o zniesławienie, czy tam pomówienie, albo jeszcze co innego.
No przecież jak nie podam, nie będę sie bronił, to jakbym się przyznał!
kazdy deMOkrata sie z tym zgodzi.
przeca domniemanie niewinności to wymysł reżimu.
Po chwili doszedłem jednak do wniosku, że szkoda zachodu: nerwów, czasu i pieniędzy.
Wysłałbym moją odpowiedz do gazety, może opublikował jakieś oświadczenie.
choćby tutaj na salonie24 (opiniotwórczym medium internetowym):
"ja, Erek oświadczam, ze nie jest prawdą jakobym studenta/tkę XY wyonacył"
Albo nawet tego bym nie zrobił. W końcu to nie mój problem.
Niech "poszkodowana" udowadnia, że ją skrzywdziłem.
Gdy dostanę wezwanie do sądu, przyjdę.
lubię pisać notki o oczywistościach
bo wtedy często okazuje się,
że znowu mam rację
:D
-
Inne tematy w dziale Rozmaitości