Mój wpis miał być początkowo tylko o samochodach i miał się zaczynać mniej więcej tak: ,,Ołołoło ceny nowych samochodów zaczynają się w Europie od 8 - 10 tysięcy € i podobnie kształtują się ceny w Polsce od 30 - 40 klocków". Postanowiłem wspomnieć także o dzieciach, z czym na pomoc przychodzi mi ostatni artykuł Rzeczpospolitej.
Zacznijmy od początku. Przymierzam się do zmiany samochodu za jakiś czas. Skusiłem się na przejrzenie ofert fabrycznie nowych samochodów różnych mark. Wniosek? Zostanę przy używanych. Samochody prosto z linii montażowej kosztują jak już wspomniałem minimum 8-10 tysięcy €, 30-40 tysięcy zł. Za tą kwotę często możemy natrafić nie na 5-cio-, a 4-miejscowy samochód z małym bagażnikiem i zazwyczaj w naprawdę podstawowym wyposażeniu i oczywiście za takie rzeczy jak zmiana koloru lakieru, lepsze siedzenia, ewentualna instalacja LPG, czy więcej poduszek powietrznych trzeba już słono dopłacić. Nie będę już wspominał o mojej ulubionej marce, bo tam ceny zaczynają się powyżej 100 klocków. Teoretycznie stać mnie by było żeby wyłożyć te 8-10 tysięcy €, ba nawet kilkanaście tys. €, tylko że w takim wypadku wydałbym większą część oszczędności; a wolę poczucie, że jestem w stanie w każdej chwili dysponować większą sumą. Kredytu też brać nie zamierzam - nie lubię brać pożyczek i spłacać odsetki, a ponadto wydawałoby mi się wtedy, że w trakcie trwania spłaty kredytu samochód jest bardziej banku, a nie mój; nie byłoby to dla mnie komfortowe uczucie. Tak więc zostanę przy samochodach używanych. Postęp może taki, że gdy kupowałem pierwsze auto miało one tyle lat co ja, a teraz mogę sobie pozwolić na auto nie starsze niż 10-letnie. A nowe fabryczne auto będzie musiało widocznie jeszcze poczekać kilka lat.
Przejdźmy do dzieci. Mam już kilkumiesięczną córeczkę i nie wydaje mi się, abym mógł sobie pozwolić obecnie z narzeczoną na kolejne dziecko. Dlatego stosujemy środki antykoncepcji szczególnie uważnie jak nigdy dotąd, tym bardziej, że nie uznajemy zastosowania przez nas aborcji. Z utrzymaniem jednego dziecka nie mam problemu, nawet pomimo tego, że moja luba na razie nie pracuje. Przy drugim dziecku byłoby to już bardziej kłopotliwe, ale może jakoś byśmy ciągnęli koniec z końcem, także m.in. dzięki wsparciu państwa, do którego się przeprowadziłem. I to wszystko mając jednocześnie przy względzie, że moje zarobki są całkiem niezłe i są na poziomie już średnich zarobków ogólnounioeuropejskich, a może nawet na poziomie średnich zarobków zachodnioeuropejskich. Cóż w takiej Afryce, czy subkontynencie indyjskim przy robieniu dzieci chyba nie zaprzątają sobie głowy takimi rzeczami, co tym bardziej stawia w wątpliwość wysyłanie tam pomocy z Europy, ale o tym może kiedy indziej.
W tym momencie zastanowiło mnie jak radzą sobie mieszkańcy kraju nad Wisłą. To właśnie, gdy jeszcze pracowałem w Polsce stać mnie było na to pierwsze auto, które było totalnym gruchotem; podejrzewam, że kontrolę pojazdu przechodził chyba bardziej dzięki rodzinnym znajomościom, niż faktycznemu stanowi technicznemu. Kogo będzie stać tu na to by kupić sobie za gotówkę nowy fabryczny samochód nie po paru latach, ale kiedykolwiek w życiu? Mało tego, coraz większy odsetek osób nie ma szansy wziąć samochodu nawet na kredyt z powodu albo zbyt niskich zarobków, albo z powodu pracowania na umowach śmieciowych.
Nie wyobrażam sobie także utrzymać dziecko z pensji rzędu tysiąc kilkaset złotych. Może dzięki pomocy rodzinie jakoś dałoby radę utrzymać, ale byłaby to bardziej wegetacja niż prawdziwe życie, a perspektywy znaczyłyby w tym sensie tyle, aby utrzymać się jakoś do 30-go dnia kolejnego miesiąca. Dwójka dzieci? Niesmaczny żart.
Światopogląd, światopoglądem, ale myślę, że coraz większy tzw. ujemny przyrost naturalny nie spowodowany jest w głównej mierze jakimiś ideologami, ale przede wszystkim z powodu postępującego ubóstwa społeczeństwa Polski.
Jak możemy przeczytać w Onecie za Rzeczpospolitą za GUS-em: wiadomosci.onet.pl/kraj/rzeczpospolita-biedny-jak-polskie-dziecko/n2z8d pół miliona dzieci nie dojada, a ogólnie spośród 8,9 mln dzieci i młodzieży, 1,4 mln żyje w rażącej biedzie.
Moja konkluzja?
Zarabiacie w Polsce 3500-4000 zł brutto miesięcznie lub powyżej (>42-48 tys. brutto rocznie)? Zapytam tak: może potraficie zapewnić sobie jako taki byt, ale zastanówcie się czy przy płynnych znajomościach odpowiednich języków i na analogicznym stanowisku za granicą nie moglibyście zarobić kilkukrotnie więcej i co wam się bardziej opłaca?
Zarabiacie w Polsce poniżej 3500-4000 zł brutto, lub ogólnie lepiej, ale jesteście dłużej niż kwartał bezrobotni i znacie jednocześnie na komunikatywnym poziomie odpowiedni język obcy? Moje pytanie w tym wypadku brzmi - co wy tu jeszcze robicie??
To oczywiście każdego decyzja. W moim przypadku było tak, że ostatnie pół roku pracy w Polsce pracowałem z myślą tylko o tym, żeby uzbierać na wyjazd. Wyjazd okazał się trafny. Nietrafne było w moim przypadku to, że na przekór poradom rodziny zrobiłem to o jakieś 5 lat później niż mogłem to zrobić. 5 straconych lat w trakcie których praktycznie niczego się nie dorobiłem (tyle tylko, że poznałem moją obecną narzeczoną to może ten jeden plus).
Inne tematy w dziale Gospodarka