rolikman rolikman
226
BLOG

Niemcy w kleszczach unii walutowej (część 3)

rolikman rolikman Gospodarka Obserwuj notkę 1

(Przeczytaj też „Niemcy w kleszczach unii walutowej” część 1 i część 2)

Europejska unia walutowa jako system socjalistycznej redystrybucji kosztem Niemców.

Utworzenie wspólnej waluty dla kilkunastu krajów Europy było podjętym na wielką, de facto kontynentalną, skalę eksperymentem polityczno-ekonomicznym, formą interwencji państwowej o zakresie i głębokości skłaniającym od początku wielu ludzi – ekonomistów, publicystów ekonomicznych i dziennikarzy – do pytania, kto i jakie koszty tego eksperymentu poniesie.  Zawsze bowiem, kiedy takie interwencje się podejmuje, ktoś na nich zyskuje a ktoś traci. Rzecz prosta, zidentyfikowanie beneficjentów i przegranych nie jest łatwe, zwłaszcza na początku eksperymentu. Zdarza się i tak, że początkowi beneficjenci z czasem okazują się przegranymi. Ponadto należy mieć na uwadze, że podział na beneficjentów i przegranych nie przebiega wzdłuż granic narodowych. Istnieją wszak mechanizmy powodujące, że w tym samym kraju jedni znajdą się w grupie beneficjentów, zaś drudzy trafią do grupy przegranych. Mówiąc więc, że coś dzieje się „kosztem Niemców”, mamy na myśli nie członków elity rządzącej, bankierów, szefów wielkich korporacji cieszących się specjalnymi względami polityków, lecz „zwyczajnych Niemców”, przedsiębiorców, robotników, przedstawicieli wolnych zawodów, rzemieślników, rolników itd. Ci „zwyczajni Niemcy”, ludzie pracy realnej, swoim codziennym wysiłkiem i działalnością gospodarczą wypracowują środki i wartości ekonomiczne, ściągane od nich w postaci podatków przeznaczonych potem na finansowanie ekonomicznych eksperymentów. To na nich spadają negatywne konsekwencje unii monetarnej, która jako interwencja zmieniająca cały europejski ład walutowy, a zatem i gospodarczo-finansowy, takie konsekwencje ze sobą niesie. Twórcy unii monetarnej ich nie przewidywali lub je bagatelizowali przedstawiając i reklamując swoje działanie jako wyłącznie dobroczynne, nie kłopocząc się o ewentualne mniej dobroczynne skutki dla „zwyczajnych Europejczyków”.

Europejska unia monetarna polega na scentralizowaniu polityki pieniężnej i kursowej dla kilkunastu krajów o zróżnicowanym poziomie rozwoju gospodarczego; w jej wyniku nastąpiła walutowa integracja strukturalnie odmiennych gospodarek narodowych i rynków finansowych. Pieczę nad nią objął Europejski Bank Centralny będący w istocie spółką banków centralnych krajów strefy euro.

Dla powstania i istnienia europejskiej unii walutowej niezbędna była w niej obecność, najsilniejszych finansowo i ekonomicznie, Niemiec. Natomiast Niemcom nie była ona do niczego potrzebna – w systemie marki niemieckiej przez kilka dziesięcioleci odnosili sukcesy w sferze gospodarcze zajmując pozycję w ścisłej czołówce największych producentów i eksporterów świata.  Bez Niemiec nie można sobie wyobrazić istnienia i funkcjonowania unii monetarnej. To marka niemiecka, najsilniejsza i najstabilniejsza waluta Europy stanowiła fundament, na którym zbudowano euro. Ci, którzy bez ustanku głoszą, że Niemcy są największymi beneficjentami unii walutowej, powinni sobie odpowiedzieć na dwa proste pytania.  Czy jeśli dobrze prosperująca firma mająca jednego właściciela (czyli Niemcy z ich marką i Bundesbankiem) wejdzie do spółki razem z gorzej prosperującymi, często zadłużonymi wspólnikami, to kto odniesie z tego korzyść? Czy jeśli biedniejsi współwłaściciele spółki przejmą takie same udziały, uzyskają równe prawo głosu i decyzji na posiedzeniach zebrania wspólników czy zarządu spółki, będą kontrolować zasoby spółki i określać jej politykę ekonomiczną i finansową, to kto odniesie większą korzyść: ten, który wniósł najwięcej do majątku spółki czy jego wspólnicy? Są to pytania czysto retoryczne.

Wspólna waluta mogła powstać tylko dlatego, że Niemcy wnieśli masę stabilizacyjną swojej marki do systemu euro i przyjęli na siebie ciężar utrzymania jego siły nabywczej wobec wierzycieli z innych państw. W momencie utworzenia unii walutowej Niemcy niejako podarowały innym jej uczestnikom swoje niskie stopy procentowe, swoją niską rentowność obligacji. Podzieliły się z krajami Europy B swoją wiarygodnością kredytową.

Kredyty w pesetach czy drachmach były droższe ze względu na ryzyko deprecjacji czy dewaluacji waluty: kredytodawcy żądali dodatkowej premii za to ryzyko. Wraz z wprowadzeniem jednolitej waluty europejskiej dla krajów Europy B odpadło ryzyko kursowe i wraz z nim zniknął narzut – dodatkowa opłata w oprocentowaniu. Kredyty staniały, choć na płaszczyźnie realnej gospodarki wszystko pozostało po staremu. Poprzez wprowadzenie euro i zniesienie płynnych kursów wymiany walut wyrażających różnice pomiędzy gospodarkami Niemiec i krajami Europy B, sztucznie „utwardzono” miękkie, w przeszłości często podlegające deprecjacjom i dewaluacjom walut. Zaufanie, jakie świat miał do marki niemieckiej, przeniesiono na całe euro, także euro znajdujące się w rękach Greków czy Portugalczyków.

Wspólna waluta wprowadzała mechanizm redystrybucji na rzecz Europy B poprzez przekazanie jej wiarygodności kredytowej Niemiec, sztuczne obniżenie podstawowych stóp procentowych, sztuczne obniżenie kosztów zaciągania długów rządowych w formie obligacji; był to transfer niesformalizowany, niewidoczny, ukryty w samym mechanizmie i samej strukturze wspólnej waluty i wspólnej polityki pieniężnej. Mówi się dzisiaj, że jedną z przyczyn kryzysu w strefie euro jest fakt, iż w unii monetarnej znalazły się kraje o różnych poziomach gospodarczych. Tymczasem chodziło właśnie o to, żeby dzięki euro podciągnąć w górę biedniejsze kraje kosztem bogatszych. Było to pomyślane jako szczególnego rodzaju program redystrybucji bogactwa, głównie bogactwa Niemiec, najbogatszego i najbardziej gospodarczo rozwiniętego kraju w Europie. Cała strefa euro była od początku zakamuflowaną „unią przelewów”, metodą na wyrównanie poziomu gospodarczego w jej krajach członkowskich. Rzecz prosta, skutki tego eksperymentu realizującego ideały równości na kontynentalną skalę okazały się odwrotne do zamierzonych.

Wprowadzenie wspólnej waluty oznaczało ustanowienie jednolitych stóp procentowych dla całej strefy, co mogło się dokonać tylko poprzez uśrednienie – niższe stopy procentowe w Niemczech ze wszystkimi tego dobroczynnymi konsekwencjami dla gospodarki, dla inwestycji itd., musiały wzrosnąć, kiedy połączyły się z wyższymi stopami procentowymi w Hiszpanii, Grecji, Włoszech etc. Jest nieistotne, że wzrost ten mógł być tylko relatywny, istotne jest to, że w okresie marki Niemcy miały przewagę dzięki niższym kosztom refinansowania. Wraz z ustanowieniem unii monetarnej ta korzyść dla Niemców przepadła.  Nastąpiła standaryzacja na niższy niemiecki poziom, także w tych krajach, gdzie stopy powinny być wyższe ze względu na niższą stopę oszczędności, wyższą inflację, deficyty w handlu zagranicznym czy szerzej na rachunku obrotów bieżących, mniejsze oszczędności, mniejszą produktywność, wyższe koszty pracy itd.

W strefie euro powstał system zafałszowanej konkurencji na rynku kapitałowym, uprzywilejowujący państwa o niższej efektywności gospodarczej (Europę B). Niższe stopy procentowe nie miały żadnego uzasadnienia w fundamentach ekonomicznych i wynikały jedynie z arbitralnej decyzji Europejskiego Banku Centralnego. Inflacja była w Europie B wyższa niż w Niemczech, dlatego realne stopy procentowe były tam odpowiednio niższe, częściowo nawet negatywne (spadły poniżej zera). W latach 1999-2008 realne stopy procentowe w krajach Europy B były niższe niż w Niemczech.

(...)

Tomasz Gabiś

Przeczytaj cały artykuł w portalu Nowa Debata

rolikman
O mnie rolikman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka