Pewien paradoks sprawił, że trzy lata temu podczas pamiętnych wyborów parlamentarnych do urn poszli obywatele, którzy urodzili się w 1989 r., na starcie demokratycznych przemian, w momencie początku – jak to się pięknie w ferworze publicystyki mówi – okresu transformacji. A więc mamy tutaj do czynienia z istotną cezurą. Można wskazywać na swego rodzaju zmianę pokoleniową. I jest to niezwykle ważne, bo nowe generacje Polaków zasługują na politykę realną.
„Za ileś lat przez Nowy Świat już inni ludzie wieczorami będą szli” – wybrzmiewają słowa w piosence Ludmiły Warzechy (proszę nie mylić z naszym publicystą Łukaszem Warzechą), pochodzącej ze słynnego filmu „Lata dwudzieste, lata trzydzieste”. Faktycznie polska państwowość doczekała się pierwszych pokoleń, ukształtowanych już w warunkach systemu demokratycznego. Osób, które wolność zastały, ta wolność jakby na nie czekała, gdy tymczasem ich ojcowie musieli o nią walczyć, dochodzić swoich praw, borykać się z rozmaitymi ograniczeniami. A w wymiarze świadomości społecznej istnieje gigantyczna przepaść pomiędzy tymi, którzy wolność zdobywają, a tymi, którzy niejako ją dziedziczą, na zasadzie pokoleniowej zmiany. Pierwsi wolności pragną, ale nie potrafią z niej korzystać, drudzy zaś nawet jej nie konstatują, gdyż jest ona rzeczywistością zastaną, czymś normalnym, naturalnym, cechą ontologicznego bytu. Bo wolność, czy mówiąc precyzyjniej tożsamość wolności – podobnie jak powietrze – w procesie ludzkiej percepcji konstytuuje się na zasadzie dysfunkcji bytu, swego rodzaju braków ontologicznych. Zauważamy deficyt powietrza dopiero wówczas, gdy nie mamy czym oddychać...
Porażka paradygmatu reformatorskiego
Rok 89 był reformą zaprojektowaną na długi horyzont. W mniejszym stopniu dedykowaną dla tych, którzy jej dokonywali, a w większym dla ich następców. Adresatem demokratycznych przemian miały być przede wszystkim nowe pokolenia prawdziwie wolnych Polaków – tych którzy dwadzieścia lat temu otrzymywali w Urzędach Stanu Cywilnego, czy rozmaitych innych biurach ewidencji metryki urodzenia, a dziś wpisywani są do spisów wyborców. Te nasze polskie przemiany powinny być wielkim, pokoleniowym dziedzictwem, przekazywanym z ojca na syna.
Jak twierdził wybitny francuski myśliciel i dyplomata Alexis de Tocqueville – rewolucja jest kontynuacją obalonego ustroju i wybucha nie w chwili największego kryzysu, ale gdy reformy przebiegają zbyt wolno. W gruncie rzeczy wybory w 2007 r. były porażką nurtu reformatorskiego, pragmatycznego, nie w senesie przegranej takiej czy inne formacji politycznej (albowiem uważam, że zarówno PO, PiS, SLD, czy PSL są głęboko antyreformatorskie), ale w wymiarze radykalnego odejścia od pewnej filozofii uprawiania polityki, właśnie tej z początku lat 90, kiedy forsowano paradygmat sanacji państwa. Ugrupowania takie, jak Unia Demokratyczna, Kongres Liberalno-Demokratyczny mimo rozlicznych błędów, jakie popełniły, niejednokrotnie zbyt dużej naiwności politycznej podejmowały jednak wyzwanie reform, zorientowanej dalekosiężnie sanacji systemowej. I to jest swego rodzaju dramat procesu modernizacji ustroju, że w momencie największego potencjału wolności – rozumianego jako pewna gotowość świadomościowa – zapoznano reformy. Społeczeństwo jest zawsze w mniejszym lub większym zakresie impregnowane na zmiany. Ale dojście do głosu nowych ludzi, pojawienie się na horyzoncie stratyfikacji wyborczej generacji ukształtowanej w całkowicie demokratycznych warunkach dawało gwarancję akceptacji wobec reform. Zmarnowano genetyczny potencjał wolności drzemiący w młodym pokoleniu.
Ale jest jeszcze jedna istotna osobliwość. O ile wybory z 1989 i 2007 r. można porównywać, to w pierwszym przypadku mieliśmy do czynienia z tryumfem usposobienia reformatorskiego, zarówno w przestrzeni politycznej, jak i społecznej, a w drugim z jego ostateczną porażką na obszarach politycznych, pomimo dobrej koniunktury wewnętrznej i społecznego przyzwolenia. Tak naprawdę doświadczamy największego od dwudziestu lat kryzysu nurtu reformatorskiego oraz odwrotu od polityki pragmatycznej, radykalnego odejścia od polityki realnej, a jednocześnie zastąpienia jej płytką, doraźną i próżną socjotechniką. Prekursorem tego w gruncie rzeczy destruktywnego, defensywnego stylu uprawiania polityki był Aleksander Kwaśniewski, ale niestety po drugiej stronie politycznej sceny, w obozie reformatorskim znalazł godnych siebie naśladowców.
Konflikt destruktywny – permanentny impas
Amerykański socjolog Lewis A. Coser głosił teorię funkcjonalności konfliktu Jego zdaniem konflikty, czy spory są nie tylko istotą polityki, ale również ważną funkcją stabilizacji całej struktury społecznej. W tym kontekście mogą oddziaływać konstruktywnie, przyczyniając się do eskalacji tendencji innowacyjnych, modernizatorskich, reformatorskich. Afera Rywina stanowiła przełomowy moment w całej historii III Rzeczpospolitej. Była takim właśnie konfliktem, w łonie ówczesnego układu mainstreamowego. Wytworzyła potencjał zmiany. Świadomość społeczna dojrzała do rzeczywistych reform. Nałożyła się na to okoliczność zmiany pokoleniowej. Powstały społeczne przesłanki przyzwalające na proces modernizacji państwa. Zarówno Platforma Obywatelska, jak i Prawo i Sprawiedliwość na tym właśnie elemencie budowały swoją polityczną popularność, legitymizację pozycji na partyjnej scenie. Szły do wyborów z hasłami sanacji instytucjonalnej oraz odnowy moralnej państwa. Jednak ten paradygmat gdzieś po drodze zarzucono.
W gruncie rzeczy struktura aktualnej sceny politycznej w Polsce tworzy sytuację permanentnego impasu. W tym przypadku konflikt nie jest konstruktywny, gdyż dotyczy aspektów pozapolitycznych. Istniejąca dychotomia PO-PiS nie zawiera kategorii realnych, albowiem nie odnosi się do realnego sporu, nie zachodzi element realnego, racjonalnego starcia idei. Występuje za to skrajny deficyt jakichkolwiek czynników kreatywnych. Najpopularniejsze partie weszły w układ sprzężenia zwrotnego, blokując nawzajem każda po swojej stronie wszelki potencjał cech innowacyjnych. Kształtująca polską scenę polityczną polaryzacja oparta została na fałszywym, psychologicznym fundamencie stosunku wobec Jarosława Kaczyńskiego. Elementy deprecjacji, bądź gloryfikacji przywódcy PiS-u stały się czynnikami konstytutywnymi napędzającymi społeczną popularność. Nie występuje realny polityczny spór. Polityka wyzwań musiała ustąpić miejsca poppolityce krótkowzrocznych, powierzchownych oraz doraźnych artefaktów socjotechnicznych.
Proliferacja populizmu
Fenomen roku 2007 jest pewną socjologiczną cezurą i odnosi się przede wszystkim do trzech głównych elementów: wejścia w przestrzeń populacji wyborczej nowego pokolenia, urodzonego na początku (u zarania) okresu transformacji; ogromnej mobilizacji (w dużej mierze nienaturalnego) elektoratu PO wokół determinant destruktywnych, negatywnych oraz abdykacji politycznej awangardy z obszaru reform, mimo względnego zwiększenia w świadomości społecznej trendów reformatorskich, związanych z dojściem do głosu nowej generacji. W rzeczywistości powstała świadomość mogąca sprzyjać modyfikacji systemu, powiększeniu uległa społeczna baza nurtu reformatorskiego, ale cały układ polityczny wpadł w algorytm inercyjny i nie jest zdolny do kreowania inicjatyw innowacyjnych, modernizatorskich.
Inkryminowany okres (2005-2011) zaowocował masową proliferacją różnych przejawów populizmu po niemal wszystkich stronach politycznego dyskursu. Jest to tym groźniejsze zjawisko, że na mniejszą skalę ujawnia się w deklaracjach (aczkolwiek tu również), a silniej w sferze realnego działania, czy definiując problem jeszcze precyzyjniej – braku jakiegokolwiek działania, pasywności w procesie sprawowania władzy, oportunizmu decyzyjnego, czy chronicznego kunktatorstwa. Rządząca Platforma Obywatelska wpadła w mechanizm antycypacji populizmu – domniemywania postaw populistycznych po stronie opozycji i przyjmowania analogicznych zachowań. Jest to syndrom zespołu licytacyjnego, a więc sytuacji, w której populistyczne dążenia u jednych zwiększają udział populizmu – prezentowanego najczęściej w negatywnej, biernej konotacji – u drugich. W konsekwencji tego destruktywnego procesu nie przeprowadzono żadnych reform systemowych, nie podjęto wyzwań stanowiących przepustkę do przyszłości, a przede wszystkim nie wykorzystano potencjału leżącego w nowym pokoleniu.
W głębokiej defensywie
Wyborcy zostali umieszczeni w politycznej próżni wyboru bezalternatywnego. Scena polityczna nie wytwarza jakiejkolwiek alternatywy. Jej struktura jest impregnowana na czynniki modyfikacyjne. Spór pomiędzy PO a PiS-em nie odnosi się do płaszczyzny realnej, gdyż został on wytworzony na potrzeby polityki wirtualnej, medialnej, czystko wizerunkowej. Tak naprawdę te obydwa ugrupowania niczym się nie różnią poza wzajemnym resentymentem ich głównych liderów. To nie jest nawet rzeczywistość zero-jedynkowa, to jest rzeczywistość bezalternatywna. W sferze politycznej oferty brakuje jakiejkolwiek opozycji jakościowej. Wiodącą zaś rolę odgrywają czynniki pozapolityczne personalne, emocjonalne, kulturowe. Akty głosowania w trakcie wyborów, bądź deklaracje poparcia określonej opcji podczas rozmaitych badań socjologicznych odbywają się w konwencji algorytmu negatywnego, antycypowania w procesie świadomościowym mniejszego zła, lub też afektywnego odreagowania. To nie są cechy poważnego dyskursu politycznego. To nie jest polityka realna.
Polska przeżywa poważny kryzys klasy politycznej. Nurty reformatorskie, czy pragmatyczne znalazły się w głębokiej defensywie. Nie widać reformatorskiego usposobienia w łonie rządzącej elity. Nie kreuje się polityki realnej, zorientowanej na dalekosiężną wizję przyszłości.
Tymczasem w przestrzeni społecznej populacji z roku na rok przybywa nowych, wychowanych już w wolnej Polsce pokoleń. Ulicami Nowego Światu w Warszawie, a także innych miast oraz wsi spaceruje coraz więcej wolnych ludzi. Pora więc sięgnąć do paradygmatu polityki realnej, pragmatycznej, wejść w orbitę realnej, merytorycznej debaty i zacząć kreować politykę dla przyszłych generacji. Krótkowzroczna doktryna „tu i teraz” musi zostać zastąpiona przez reformatorski kurs ku przyszłości. Populiści muszą odejść!
Roman Mańka
Opublikowano „Gazeta Finansowa” z 21-27 stycznia 2011 r., nr 03
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka