Roman Mańka (autor zdjęcia - Jerzy Mosoń)
Roman Mańka (autor zdjęcia - Jerzy Mosoń)
Kurier z Munster Kurier z Munster
4964
BLOG

Tzw. „układ” już nie popiera PO

Kurier z Munster Kurier z Munster Polityka Obserwuj notkę 61

Prawdopodobna jest sytuacja, że zdarzy się pewien paradoks polskiego systemu demokratycznego: PiS wygra wybory parlamentarne przy niskiej frekwencji, z mniejszym pułapem poparcia niż SLD w 2001 czy PO w 2007 i 2011 r., a jednak zdobędzie bezwzględną większość uprawniającą do stworzenia samodzielnego rządu.

Kluczowe jest pytanie, czy w warunkach tak daleko posuniętej delegitymizacji elit politycznych, da się skutecznie rządzić?

Ale paradoksalnie PiS może wygrać przekonująco również przy wysokiej frekwencji. Uproszczona jest teza jakoby wysoka mobilizacja wyborców działała zawsze na korzyść PO a niska, na rzecz PiS. To przykład myślenia stereotypowego, podobnie jak pogląd, iż partia Jarosława Kaczyńskiego nie przekroczy poziomu 30 proc., czyli tzw. „szklanego sufitu’. Empiryka mówi co innego: PiS parokrotnie pokonał tę granicę w sondażach i kilka razy w wyborach. Przy kontradykcyjności obecnego systemu politycznego (dużej polaryzacji politycznej) zwycięskie ugrupowania mogą osiągać bardzo duże wielkości poparcia.

Socjologowie dopatrują się przyczyn regresu popularności PO w kryzysie ekonomicznych. Prof. Andrzej Rychard uważa, że antidotum na spadające notowania rządzącej formacji może być poprawa sytuacji gospodarczej. Osobiście nie zgadzam się z taką oceną sytuacji.

Nawet jeżeli domniemane polepszenie położenia gospodarczego Polski nastąpi, to w zbyt małym zakresie aby obywatele mogli to odczuć. Dla przeciętnego Polaka jest bez znaczenia, czy wzrost gospodarczy wyniesie 2, czy 4, czy 6 proc. PKB. Owszem to jest istotne, ale dla wielkich graczy: rynków finansowych, korporacji, banków, ewentualnie mieszkańców dużych miast; ale nie dla statystycznego „Kowalskiego”. Ten nadal cienko przędzie.

Poprawa parametrów gospodarczych nie musi oznaczać poprawy sytuacji gospodarczej. To nie są rzeczy jednoznaczne.

Spójrzmy na problem trzeźwo. Doświadczenia ostatnich 20 lat pokazują, że Polska gospodarka zaczyna efektywnie tworzyć miejsca pracy dopiero po osiągnięciu progu 4 proc. wzrostu. Owe 4 proc. to w praktyce ZERO. Gdy gospodarka spada poniżej tej granicy, zaczynają działać negatywne procesy ekonomiczne. Beneficjatami transformacji stały się pewne uprzywilejowane grupy interesów lub prestiżu, reszta społeczeństwa żyje w biedzie.

Na miejscu polityków PO nie oczekiwałbym, że sposobem na odzyskanie zaufania Polaków może okazać się polepszenie położenia gospodarczego Polski. Zarówno PiS w 2007 r., jak i SLD w 2005, przegrywały w warunkach – werbalnie – bardzo dobrej lub względnie dobrej koniunktury gospodarczej.

Dlaczego w takim razie notowania Platformy Obywatelskiej spadają?

Jest to proces będący funkcją kilku czynników. I moim zdaniem, będzie to zjawisko trudne do odwrócenia; co nie oznacza, że nie do odwrócenia.

Przede wszystkim diagnoza sytuacji społeczno-ekonomicznej ferowana przez PO nie koresponduje z realiami. Narracja Platformy uległa defraudacji. Rzeczywistość negatywnie zweryfikowała paradygmat „zielonej wyspy”. Opowieść partii Tuska nie jest już dla społeczeństwa przekonująca. Przytłoczeni codziennymi problemami ludzie zauważają niespójność dwu obrazów – tego co widzą w telewizji, z tym co występuje w ich otoczeniu.

To klasyczny dysonans poznawczy, który obecnie wyborcy zaczęli interpretować na niekorzyść PO. W większym stopniu ocenę sytuacji formułują w oparciu o własne doświadczenia niż przekaz medialny. Poza tym w Polsce nastąpiła dywersyfikacja mediów, każda populacja polityczna posiada media którym wierzy.

Nie trzeba silić się na wyrafinowane równania logiczne aby zakwestionować opis rzeczywistości forsowany przez PO. Wystarczy zadać proste pytania, na które byłoby stać nawet uczniów początkowych klas szkoły podstawowej: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle; jeżeli Polska uniknęła kryzysu, to po jakiego diabła Donald Tusk właśnie ogłosił jego koniec; dlaczego Polacy nadal uciekają z Polski, która jest podobno przecież „zieloną wyspą”.

Dziś to Jarosław Kaczyński lepiej identyfikuje problemy Polaków. Jego narracja jest realna. Abstrahując od idiotycznych recept na uzdrowienie gospodarcze, lider największej partii opozycyjnej trafnie diagnozuje choroby drążące nasz kraj. Na tym polega siła a zarazem słabość PiS: świetne diagnozy, prawidłowe antycypowanie sytuacji; i niestety fatalne recepty.

PiS karmi się biedą. Żeruje na położeniu ludzi przegranych. Stara się wejść w rolę adwokata wszystkich grup społecznych, które nie poradziły sobie w transformacji. Dlatego paradoksalnie dla PiS realnym zagrożeniem może się stać formacja powstała po lewej a nie po prawej stronie sceny politycznej.

Czy tak będzie?

Z tym może być pewien problem. SLD i Ruch Palikota utraciły wiarygodność. Europa+ jest dla wyborców na razie tworem mało czytelnym. Kwaśniewski zajął się robieniem biznesów. Ale na lewicy jest ferment z którego może powstać coś mocnego, oraz niemały potencjał wyborczy.

Szansą na zjednoczenie ugrupowań lewicowych w jeden silny blok może okazać się propozycja zgłoszona na wspólnej konferencji przez Celińskiego i Palikota: podwójnej przynależność partyjnej. Szczerze mówiąc, wiele lat temu identyczne rozwiązanie doradzałem AWS, gdy formacja ta weszła w schyłkową fazę swej działalności. Nie posłuchali mnie.

Oprócz inercji narracji medialnej Platformę Obywatelską obnaża korelacja kilku innych czynników.

Syndrom zużycia niezależny od jakości rządzenia. Wszystkie konfiguracje polityczne sprawujące w Polsce władzę po 1989 r. prędzej lub później traciły poparcie. Zazwyczaj na przestrzeni jednej kadencji. Wyjątkiem jest koalicja PO-PSL, wobec której proces zużycia wydłużył działanie, w dużej mierze dzięki mechanizmom zafałszowującym prawidłową percepcję sytuacji społeczno-politycznej; ale raczej jest to wyjątek potwierdzający regułę, nie reguła.

Fatalnie przygotowane reformy. Wbrew powszechnie panującym w przekazie mainstreamowym opiniom, Platforma nie potrafi komunikować się ze społeczeństwem, popełnia proste błędy na poziomie interakcjonizmu symbolicznego; twierdzenia o rzekomym znakomitym marketingu politycznym PO są grubo przestrzelone.

Ale kluczowy jest jeszcze inny czynnik.

Uderzenie w silne grupy interesów. Konflikt ze środowiskami nacisku, czyli z tym elementem który Jarosław Kaczyński i prof. Andrzej Zybertowicz nazywają układem polityczno-biznesowym.

Donald Tusk trafnie zilustrował sytuację mówiąc ponad rok temu, że ktoś przestawił wajchę. W Polityce gra toczy się – głównie – o pieniądze. Atak na OFE był tym przedsięwzięciem ekonomicznym, które wywołało poważne konsekwencje polityczne.

Mówiąc językiem Immanuela Kanta, to co obserwujemy na powierzchni przestrzeni politycznej, to jedynie przedstawienia (fenomeny) istoty rzeczy. Kluczowa rozgrywka toczy się gdzie indziej – za kulisami życia publicznego, w sferze niedostępnej dla niewtajemniczonych obserwatorów.

Położenie przez rząd „łapy” na OFE było wypowiedzeniem wojny temu czynnikowi który nazywamy sferą finansową.  W sukurs środowiskom finansowym poszły ośrodki prestiżu: media, show-biznes, itp.

Być może stąd wzięły się na swój sposób egzotyczne projekty polityczne: Gowina oraz Wiplera.

Paradoksalnie, w pewnym sensie, dziś bliżej finansjery jest PiS aniżeli PO. Można to wyczytać między wierszami w wywiadzie Jarosława Kaczyńskiego dla „Rzeczpospolitej”.

Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (61)

Inne tematy w dziale Polityka