Wielu analityków sceny politycznej ekscytuje się rozważaniami czy Jarosław Gowin, Jacek Żalek, który notabene dziś opuścił szeregi PO, Przemysław Wipler, i ewentualnie Paweł Kowal zdołają założyć nową partię. W Polsce jest niezaprzeczalnie zapotrzebowanie na odświeżenie stratyfikacji partyjnej sparaliżowanej przez inercję oraz porządne przetarcie „zardzewiałej” demokracji papierem ściernym. Mimo wszystko do domniemanej inicjatywy Gwina trzeba się odnosić z dużym sceptycyzmem. Dlaczego?
Do zbudowania partii politycznej, w takich rozmiarach aby mogła odgrywać poważną rolę polityczną, potrzebne jest spełnienie kilku warunków.
Rzecz najważniejsza to pieniądze. O to rozbijało się większość dotychczasowych projektów, które nie zdołały trwale wejść do polityki. Bez finansowania nie da się na dłuższą metę utrzymać struktur partyjnych.
I tu jest właśnie pies pogrzebany. Czyli klasyczna kwadratura koła: finansowani są ci którzy przekroczą magiczną granicę 3 proc. wyborczego poparcia, a przekroczą ją ci którzy zawsze przekraczają. Od momentu kiedy zaczęła funkcjonować ustawa o finansowaniu partii politycznych nikomu, poza Ruchem Palikota, nie udało się osiągnąć progu zapewniającego dotacje budżetowe. Zaś możliwości finansowania pozabudżetowego są niewielkie.
Na marginesie: asymetria dotowania konkretnych partii politycznych przez państwo jest większa niż się o tym oficjalnie mówi; ugrupowania parlamentarne dostają kasę z dwóch tytułów: utrzymania struktur partyjnych, a także w ramach parlamentu – na działalność klubów parlamentarnych oraz biur poselskich i senatorskich w terenie.
Jak widać finansowanie dubluje się. Czy to jest sprawiedliwe? Partie pozaparlamentarne nie otrzymują niczego. Naruszenie równości szans w tak dotkliwy sposób podkopuje fundamenty demokracji.
Drugi ważny warunek to potencjał wizerunkowych liderów tworzonej formacji. W przypadku Gowina ta przesłanka wydaje się być spełniona, jednak wbrew pozorom do końca nie jest to wcale takie oczywiste – nie każdy Polak będzie umiał odpowiedzieć na pytanie, kto to jest Gowin? W przypadku pozostałych ewentualnych liderów nowego tworu ten walor w ogóle nie występuje. Rozpoznawalność Żalka, Godsona, Wiplera, Kowala, czy Poncyliusza wynosi ZERO przecinek coś tam.
Innym bardzo istotnym czynnikiem jest potencjał organizacyjny czy opisując problem za pomocą innych desygnatów znaczeniowych, behawioralny. Partia musi istnieć w wymiarze realnym. Aby trwale wpisać się w świadomość społeczną powinna przemawiać do wyborców – nie tylko z telewizji bądź Internetu, ale odznaczyć się w ich otoczeniu.
Partia musi działać. Nagromadzenie inicjatyw lokalnych może przełożyć się na jakość przekazu globalnego (ogólnopolskiego).
Niestety w Polsce to nie działa. Jest to poważny mankament nawet największych partii politycznych, finansowanych z budżetu państwa. W Polsce nie ma formacji masowych na wzór niemieckich CDU czy SPD. Istniejące ugrupowania są bytami abstrakcyjnymi, wylansowanymi przez marketing polityczny oraz media, ale prawie w ogóle nie występują w sferze realnej czy strukturalnej. Stąd posiadają niską zdolność trwałej obecności w świadomości społecznej. Kto dziś pamięta AWS, ROP, albo ZCHN?
Wszelkie próby aktywizacji struktur terenowych kończą się kompromitacją. Na poparcie tej tezy wystarczy przywołać wewnętrzne procedury wyborcze o charakterze powszechnym, przeprowadzone w ramach PO. Zdolność mobilizacyjna rządzącej partii wyniosła zaledwie 50 proc. To oznacza, że połowa członków Platformy w praktyce nie istnieje, nie interesuje się partyjnym życiem.
Inne ugrupowania na tego rodzaju prodemokratyczny krok nawet się nie zdobyły, z góry przewidując jego marny rezultat.
Z tym wiąże się poważny problem natury socjologicznej. Siła partii politycznych jest w pewnym sensie barometrem jakości społeczeństwa obywatelskiego oraz, i tu niestety wnioski nie są optymistyczne, autentyczności demokracji.
Otóż demokracja w Polsce jest pewną fasadą. Występuje co najwyżej w wymiarze formalno-instytucjonalnym, ale nie angażująco-partypacyjnym. Ton życiu demokratycznemu nadają grupy interesów, różnego rodzaju ośrodki wpływu i nacisku oraz czynniki prestiżu. To na ich modłę robi się politykę. Społeczeństwa obywatelskiego właściwie nie ma.
Z badań prof. Piotra Glińskiego, przeprowadzonych jeszcze zanim aktywnie wszedł do polityki i został kandydatem PiS na premiera rządu technicznego, wynika, że społeczeństwo obywatelskie w polskich realiach występuje jedynie w wąskim zakresie antycypowanych potrzeb koniunkturalnych, gdy chodzi o znalezienie zatrudnienia, zarobienie pieniędzy, albo osiągnięcie jakichś innych korzyści materialnych.
Generalnie ludzie w Polsce nie chcą wstępować do partii politycznych, gdyż mają poczucie alienacji – czyli braku wpływu na bieg polityki oraz obrót spraw, dokonujący się wewnątrz istniejących podmiotów politycznych.
Przesądza o tym oligarchiczno-wodzowski, a także mocno scentralizowany model polskich ugrupowań politycznych. Beneficjentami działalności partyjnej jest lider oraz wąskie grono jego klakierów, a więc wewnątrzpartyjny establishment czy coś w rodzaju „dworu”.
Proszę zwrócić uwagę na jeden bardzo ważny, aczkolwiek niedostatecznie doceniony analitycznie fakt: w Polsce najsilniejsze są formacje polityczne które wyniosły zaplecze strukturalne z PRL-u (SLD i PSL); to oznacza, że partie budowane już w warunkach demokracji w sensie organizacyjno-strukturalnym, zanotowały porażki.
Paradoksalnie sukces polityczny Platformy Obywatelskiej jest konsekwencją czegoś innego niż się powszechnie zakłada – w znacznej mierze bierze się z poparcia struktur komunistycznych w obawie przed domniemywaną dominacją PiS. Ale partia Jarosława Kaczyńskiego również opiera swoją siłę na odwoływaniu się do elektoratu o postkomunistycznym sposobie myślenia.
Ugrupowania postsolidarnościowe (użyjmy dla celów analitycznych tego wyświechtanego terminu) nie potrafiły zaszczepić w społeczeństwie filozofii demokratycznej; nie przekonały ludzi do demokracji w dostatecznym stopniu.
Doświadczenia ostatnich 12 lat, odkąd w praktyce funkcjonuje ustawa o finansowaniu partii politycznych, wskazują na jedną ważną prawidłowość: inicjatywa budowania nowego ugrupowania osiągnęła względny sukces, gdy exodus z partii matki był dokonywany w krótkim okresie przed wyborami parlamentarnymi – mniej więcej na rok przed wyborczym rozstrzygnięciem. Tak było w przypadku PO i PiS w roku 2001 oraz Ruchu Palikota dwa lata wstecz. Inicjatywy budowane na długo przed momentem weryfikacji kończyły się fiaskiem.
Jarosław Gowin chce zbudować partię o tożsamości liberalno-republikańskiej. To może okazać się za mało. Trzeba szeroko odwołać się do demokracji obywatelskiej, oddać władzę ludziom, przenieść ciężar odpowiedzialności na dół.
Tymczasem na razie Gowin mówi mniej więcej tym samym językiem co Tusk czy Kaczyński. Namawia do bojkotu referendum o odwołanie Hanny Gronkiewicz-Waltz w Warszawie. To nie jest postawa republikańska.
Jeszcze ugrupowanie Gowina nie zostało powołane, a już wiadomo kto będzie jego liderem – Gowin.
Czyli zapowiada się kolejna partia wodzowska. Rozstrzygnięcia są znane przed wyborami i będą zapadały odgórnie.
Najbardziej śmieszy mnie wyświechtany, absurdalny, ale często pojawiający się w ustach polskich polityków zwrot, że: ktoś jest naturalnym kandydatem na coś.
W demokracji wszyscy kandydaci są naturalni.
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka