Już nie wrócę na morze …
„Aureola i harfa to nie to, o czym śnię,
O morza rozkołys i wiatr modlę się.
Stare pudło wyciągnę, zagram coś w cichą noc,
A wiatr w takielunku zaśpiewa swój song.”
Był rok 1991 , późna jesień … Pisk autokarowych hamulców obwieścił koniec lądowego etapu mojej podróży. Wokoło noc, gęsta mgła rozpraszana z rzadka pastelowymi punktami latarni.
Gdynia.
Pirs przy skwerze Kościuszki. We mgle majaczy majestatyczna bryła „Błyskawicy” …
„Baaaacznooość!” W dwuszeregu zbiórka . Maaarsz… Ruszyliśmy. Dziarsko. Z przytupem. Byliśmy wszak elitą. Drużyną Sztandarową naszej Chorągwi. Na przytupie się skończyło… Pieśni marszowej zaintonować nie zdążyliśmy … Z tumanu wyłonił się On …„Zawisza Czarny”… Spowity w biały opar, ze zrefowanymi żaglami i bez świateł … jak duch dawnych szkunerów przemierzających morza i oceany… Smukła sylwetka zwiastowała tajemnicę a odrapane nieco burty przywodziły na myśl furię Przylądka Horn … Jak w szantach które tradycyjnie śpiewaliśmy na każdej zbiórce… Dziwne to … bo choć byliśmy harcerzami starszymi , niektórzy z doświadczeniem żeglarskim … nikt z nas dotychczas nie był na morzu …
Morze … nasze morze …Ile wieczorów i nocy na rajdach i biwakach spędziliśmy na śpiewaniu szant i pieśni żeglarskich …jako wyraz niejasnej ale silnej tęsknoty za morzem ... i włóczęgą , właściwą wszystkim Skautom :) Każdy toast (bezalkoholowy oczywiście) wznosiło się najpierw za tych co na morzu …
I wreszcie przyszła nasza kolej. Nasz czas. Już czuliśmy się Wilkami Morskimi. Bezapelacyjnie.
Zaokrętował nas stary Bosman o oczach szelmy i brodzie pirata. Następny dzień to „sucha” zaprawa i podział na wachty. Byliśmy drużyną powietrzno-desantową. Słynnymi „czerwonymi beretami” … Spadochron D5, samolot AN-2 czy nóż spadochronowy wz.65 … ostry jak brzytwa ,to był nasz chleb powszedni. Na pokładzie Zawiszy czuliśmy się trochę zagubieni. Tym bardziej że panterki kazano zastąpić nam miękkimi dresami i żółtymi sztormiakami a nieodzowne „opinacze” trampkami ... Dobrze że berety chociaż zostawili :)
W dodatku noże … naszą dumę i przedmiot troski oficerowie kazali oddać w depozyt.Decyzję tę podjęli w chwilę po tym jak ujrzeli nas na gdyńskim nabrzeżu :)
Rozpoczął się rejs …
Mógłbym godzinami pisać … przy nieodzownym kubku Earl Grey z odrobiną rumu :) … O pierwszym odcumowaniu , ćwiczeniach na pokładzie, szorowaniu upartych desek cegłą !? … macie pojęcie ?,czy sztormowaniu u brzegów Bornholmu … kiedy przy dziewięciostopniowych falach wisiałem wraz z człowiekiem z mojej wachty, przypięty szelkami na bukszprycie , refując latacz , bomkliwer i kliwer … mając przed oczami raz po raz niskie burzowe niebo i ołowiane fale … Chwilę potem zresztą, wisieliśmy znów wspólnie na burcie … Cwaniaczek Bosman … litościwie wskazał nam zawietrzną a Pierwszy krzyczał przez ryk wiatru „ dwa palce w d..ę „ i coś tam czego nie zrozumiałem … W dodatku wszystko to przez Bosmana który na naszych zdziwionych oczach wyrzucił do morza swój zużyty trzewik czym prawdopodobnie doprowadził do szewskiejpasji Neptuna. Oj... dobrał on się nam wtedy do tyłków … Neptun znaczy się … Tej nocy po raz pierwszy i jedyny padła komenda „wszystkie ręce na pokład” i było naprawdę ostro. Nie opowiem ze szczegółami o tym co miało miejsce pierwszego dnia kiwania … Do legendy naszej bandy przeszło stwierdzenie Pierwszego Oficera, który na widok zrywającej się do „rygi” dziewczyny … powiedział ze stoickim spokojem, do nas pozostałych - jedzących kotlety mielone … „ gryźcie drobno żeby jak będą wracać zębów wam nie powybijały” …
Niewiele jest w życiu wspomnień mogących konkurować z egzaminem na stopień sternika jachtowego na wzburzonym morzu … i pełna desperacji duma z trzymania samodzielnie koła sterowego … w ciemną noc z ledwie widocznymi punkcikami latarni morskich naszego już wybrzeża …Były porty … szare smutne , jesienne … wymarłe zdawać by się mogło a kiedy cumowaliśmy i z pokładu płynęły słowa „Pożegnania Liverpoolu” czy „Hiszpańskich Dziewczyn” … zjawiali się ludzie , pytali zwiedzali i dokarmiali nas … a my dumni z roli ludzi morza popisywaliśmy się znajomością terminologii żeglarskiej i z miną znawców objaśniliśmy nazwy masztów, żagli i lin … Nawet wracając już , na wysokości Helu … kiedy dostaliśmy boczny wiatr i szliśmy na silniku … rozparci między nadbudówkami z falami przelewającymi się pod nogami … śpiewając całą mocą dwudziestoletnich gardeł … „Już nie wrócę na morze … nigdy więcej o nie … „ Już zaczynaliśmy tęsknić … Tęsknić do …
no właśnie , do czego … ? Do dzisiaj nie umiem tej tęsknoty zdefiniować … Choć po drodze były lata przygód,nieprawdopodobne wyzwania dorosłego życia … Morze utkwiło w nas zadrą ... solidną, jak hak na wieloryby… i trzyma się mocno mimo, że minęło już ponad dwadzieścia lat …
W 2012 roku w Czerwcu chyba ... w Szczecinie na Wałach Chrobrego … w deszczu, zimnie i silnym wietrze … już po zwiedzeniu monumentalnego”Kruzenshterna” dumy rosyjskiej marynarki … zamajaczył mi w oddali znajomy kształt … jakby dawno nie widzianego przyjaciela … "Zawisza" ?
"Zawisza"!!!
Podszedłem … porozmawiałem z młodą załogą , zapytałem o Kapitana i Bosmana … Stałem w deszczu … patrzyłem i wspominałem …
Odchodząc …pogładziłem stalową burtę i podjąłem decyzję.
Wrócę na morze. Sama świadomość że ono gdzieś tam jest nie wystarczy…
Muszę przekonać się osobiście dlaczego nie pozwoliło mi odejść …
Inne tematy w dziale Rozmaitości