Ostatni wieczór festiwalowy.
Śniada dziewczyna w okularach tańczy przed sceną w tłumie młodzieży, słuchającej wieczornego koncertu - świetnie tańczy, podobnie, jak jej koleżanki i koledzy z grupy.
Kiedy się poznaliśmy pierwszego dnia, wziąłem ją za studentkę, ale z dumą oznajmiła mi, że jest antropologiem, pracownikiem salezjańskiego centrum badawczego, a zajmuje się „wkluczeniem” (inclusion) bombajskich wykluczonych.
A zatem tym samym, co załoga różanostockiego Ośrodka, tyle, że w porównaniu z Indiami, zarówno wykluczanie, jak i „wkluczanie” są na skalę (jednak) europejską, a zatem – baaardzo soft. Warto, żebyśmy o tym pamiętali.
Marina, bo tak ma na imię, mówi rzecz jasna, po angielsku biegle, choć z charakterystycznym, trudnym do szybkiego oswojenia akcentem.
Rozmawiamy oczywiście o Indiach i o Polsce. O wszelkich różnicach (co oczywiste) i o podobieństwach (co zaskakujące). Jak w takich rozmowach, staramy się być dla siebie interesujący, uprzejmi i mili. Bardziej, niż zwykle.
W końcu jednak ileż można się kontrolować – rozmowa staje się spontaniczna i takie już będą wszystkie następne rozmowy, i to wcale nie przeszkadza, żeby dalej były miłe i interesujące.
Bo takie jest całe, różanostockie otoczenie i atmosfera. Genius locii.
Pytania o Polskę są wnikliwe (choć często zaskakujące swoją dokładnością analizy tego, co dla nas oczywiste, na przykład jedzenia).
Opinia, że “drogi w Polsce są wyjątkowo czyste a kierowcy przestrzegają zasad ruchu” * może szokować.
Podobnie, jak zwrócenie z podziwem uwagi na fakt, że na drogach się nie trąbi, że światła samochodów są włączone nawet w dzień i że to nie przechodnie ustępują na przejściu samochodom, a wręcz odwrotnie. :-)
Marina w spodniach, bluzce, z oryginalną biżuterią wygląda na dziewczynę z jakiejś zachodnioeuropejskiej metropolii, która przyszła na dyskotekę. Ale to tylko jedno z jej wcieleń, bo teraz zapraszam do obejrzenia załączonych linków:
bajecznie kolorowe stroje, błyskawicznie zmieniane w króciutkich przerwach pomiędzy brawurowym wykonaniem kolejnych tańców, egzotyczna muzyka i takiż wygląd tancerek i tancerzy.
Folklor poszczególnych stanów Indii w pełnej krasie.
A teraz zaskoczenie: cała trzynastka tancerzy nosi nazwiska portugalskie – takie same, jakie można znaleźć w dowolnej portugalskiej drużynie piłki nożnej: Pereira, D’Souza, Nunes, D’Cunha, Fernandes, Fonseca, Alphonso, Serrao, D’Mello....
Bo nasi goście są indyjskimi katolikami z Bombaju – reprezentacją kilkunastomilionowej, czyli będącą kroplą w ponadmiliardowym morzu mieszkańców Indii nie tyle mniejszości, co mniejszostki wręcz.
Jedynie ksiądz Isaac nosi nazwisko brzmiące zdecydowanie nie po portugalsku: Arackaparambil.
Ich pierwsze wrażenia?
Zaskoczeni zostali tak bujnością podlaskiej przyrody (oczywiście innej od tej, jaką znają z ojczyzny) jak i ogromnym zainteresowaniem ze strony europejskich uczestników Festiwalu:
dzieci, młodzież a nawet dorośli reagowali aplauzem na ich taniec, oblegali stoliki, przy których Hindusi cierpliwie malowali henną wymyślne tatuaże i udzielali autografów w swoim rodzimym, nie łacińskim alfabecie.
Już po kilkunastu godzinach, w bazylice, budynkach klasztornych czy w ogóle na terenie Ośrodka czuli się jak u siebie w domu, do tego stopnia, że tak, jak w domu, zaczęli chodzić boso.
Choć może nawet, i w pewnym sensie oczywiście – poczuli się nawet lepiej.
Bo tutaj nikt na nich krzywo nie spojrzał, nikomu nie przeszkadzał krzyżyk na szyi - byli wszak wśród chrześcijan.
Inna rzecz, że na każdym kroku z dumą okazywali swój hinduski patriotyzm – ich pierwszy występ rozpoczęło wniesienie flagi państwowej i wspólne odśpiewanie hymnu.
Hindusi (podobnie jak artyści z Japonii i Mongolii) stanowili żelazny punkt nowego festiwalowego projektu pt. Karawana bez granic:
skoro nie wszystka młodzież z Podlasia była w stanie uczestniczyć w Festiwalu, (choćby dlatego, że nawet potężna, klasztorna sala koncertowa ma swoje pojemnościowe ograniczenia) , Festiwal przyjeżdżał do niej, odwiedzając Suchowolę, Dąbrowę Białostocką, Sokółkę, Lipsk, Grabowo i oczywiście Białystok.
A żeby uzmysłowić wagę, jaką dla Hindusów miał przyjazd do Polski, powiem, że przygotowywali swój program przez 6 miesięcy. Dzień po dniu, z azjatycką cierpliwością.
Po Festiwalu wyjechali na zorganizowaną przez nas wycieczkę po Polsce: Warszawa-Poznań-Kraków-Częstochowa.
Zobaczyli inną Polskę - tę bardziej turystyczną i zdecydowanie bardziej wielkomiejską, ale i gościli w rodzinnym domu ks. Krzysztofa, gdzie – no właśnie – gdzie jest jak w normalnym, polskim domu :-).
Stare, polskie przysłowie mówi, że jak cię widzą – tak cię piszą i dlatego duma mnie, Polaka wręcz rozpiera, że Hindusi, po dwóch tygodniach pobytu w naszym kraju, na swoim, bombajskim, salezjańskim blogu**, tak entuzjastycznie piszą o Polsce i Polakach i że ich wspomnienia mają żywe, radosne kolory i promieniują ciepłem zostawionych w Polsce emocji.
**
Inne tematy w dziale Kultura