Jeszcze niedawno dzień 8 maja był dla mnie źródłem irytacji. Zwłaszcza za rządów SLD oraz prezydenta Kwaśniewskiego włączano nasz kraj w obchody tzw. „Dnia Zwycięstwa”. Zapewne postkomuniści nie mogli pozbyć się dawnego nawyku. A zresztą – dla nich to przecież był dzień zwycięstwa.
Ku pewnemu mojemu zaskoczeniu dziś temat zakończenia II wojny światowej był w mediach praktycznie nieobecny. Oczywiście, można by powiedzieć, że to z powodu awantury związanej z inną rocznicą. Jednak moim zdaniem powodem takiego stanu rzeczy jest właśnie całkowite odsunięcie postkomunistów od wpływu na kreowanie debaty publicznej.
Jeszcze cztery lata temu, w 60. rocznicę zakończenia wojny, temat 8 maja przyniósł nam sporo emocji. Kwaśniewski przeniósł „centralne” polskie obchody (odbywające się we Wrocławiu) na 7 maja, by już dzień później stawić się w Moskwie (chociaż tradycyjna defilada odbyła się oczywiście 9 maja). Jak pamiętamy, Władimir Putin w swej przemowie na Placu Czerwonym nawet nie wspomniał o Polsce, a Kwaśniewski siedział gdzieś w piątym rzędzie, za prezydentem Tadżykistanu, czy innej Mongolii.
Dziś żaden Kwaśniewski ani inny „łysy” nie jedzie do Moskwy. W naszym kraju nie zaplanowano żadnych uroczystości. Bardzo to cieszy. Świętowanie „dnia zwycięstwo” przez wiele dekad było bowiem dodatkowym komunistycznym sposobem na pohańbienie Polaków. Bo przecież Polska II wojnę światową przegrała. Przegrała z kretesem.
Całkiem możliwe, iż 8 maja 2009 dlatego nikt nie mówi o „Dniu Zwycięstwa”, bo w końcu zrozumieliśmy ten podstawowy fakt z naszej historii - dla Polaków 64 lata temu żadnego zwycięstwa nie było.
Inne tematy w dziale Polityka