Demonstracja już zakończona. Przepycham się przez – nadal gęsty – tłum pod willą Jaruzelskiego. Ponoć nigdy nie było tu tylu ludzi. Atmosfera jest martyrologiczno-piknikowa. Z jednej strony krzyż ze zniczy, a z drugiej pieczenie kiełbasek nad koksownikiem. Policjanci ustawieni w szczelny kordon przed domem dyktatora wyglądają niczym grupa rekonstrukcyjna ZOMO. Spoglądając na funkcjonariuszy myślę o tym, że w tym roku napatrzyłem się ich już jak nigdy w życiu.
***
Kosze na śmieci rozbijają się gdzieś za moimi plecami. Nieco zdyszany opieram się o barierkę ponad trasą WZ, słysząc za sobą "dyskusję" pomiędzy bojówkarzami. Od strony Placu Krasińskich zbliża się mur tarcz. Na wszelki wypadek policję trzeba potraktować tak, jak chuliganów – i uciec ku najbliższej bramie.
***
Na Placu Piłsudskiego kończą się uroczystości. Oficjele i przybyłe delegacje składają kwiaty pod pomnikiem Naczelnika Państwa. Przy barierce stoi nobliwy pan i wygraża ludziom zebranym po drugiej stronie strefy vipowskiej:
- Oszołomy, świry, trzeba was powystrzelać!
Adresaci bluzgów mają faktycznie wariackie transparenty – z żądaniami poszanowania praw mniejszości polskiej na Litwie.
Pomiędzy barierkami defiluje do limuzyny prezydent. Nobliwy pan przestaje na chwilę przeklinać, bije brawo i skanduje:
- Komorowski! Komorowski!
***
W katedrze św. Jana kończy się msza w intencji ofiar tragedii smoleńskiej. Godzinę wcześniej ludzie wypełnili świątynię, ale poza nią było ich niewielu. Gdy jednak procesja opuszcza katedrę, uliczki warszawskiego Starego Miasta okazują się być zajęte przez liczący kilka tysięcy osób tłum. Oświetleni przez pochodnie, otoczeni przez flagi i transparenty wyruszamy pod Pałac Prezydencki.
***
Znów w Warszawie. Wyruszyłem do stolicy następnego ranka po sensie nienawiści urządzonym przez kucharza. Teraz na Krakowskim Przedmieściu jest spokojniej, chociaż pod krzyżem trwają nadal słowne przepychanki. Policji, zgodnie z opowieściami świadków, nie widać. Funkcjonariusze kryją się gdzieś trwożliwie za rogiem. Pełno tu za to wozów transmisyjnych wszelakich telewizji. Niektórzy reporterzy będą tu tkwić jeszcze przez wiele tygodni.
***
Jest dopiero kilka minut po 22, a sztab w Hotelu Europejskim już pustoszeje. Jarosław Kaczyński zniknął natychmiast po swoim krótkim przemówieniu. Wraz z nim zwinęli się najważniejsi politycy PiS. Gdy emocje opadły, ewakuowali się także dziennikarze.
Tylko Paweł Poncyljusz został i cierpliwie odpowiada na pytania ostatnich reporterów oraz rozemocjonowanych sympatyków partii. Siedzę na scenie i przyglądam się ekipie technicznej sprawnie rozmontowującej dekoracje. Do północy będzie tu całkiem pusto – jakby nigdy nic tu się nie wydarzyło.
***
Przepycham się między ścianą kamienicy a lawetą z telewizyjnym wysięgnikiem i tak docieram do wylotu ulicy Kanoniczej. Przede mną główne wejście na Wawel oraz kompania honorowa komandosów z Bielska. Jakaś pani wędruje wśród nich z psem na smyczy, jakby nic się nie działo.
A przecież dzieje się wiele. Za chwilę komandosi przejmą na swe barki trumny z ciałami prezydenta RP oraz jego małżonki. Powoli wniosą je pod górę i znikną za bramą zamku.
***
Krzyż Katyński oświetlają setki, a może i tysiące zniczy. Pod datą "1940" papierowa kartka z nową: 2010. I lista ofiar. Mimo późnej pory krzyż nadal otaczają ludzie, ustawiając nowe znicze. Chwilowo jednak nie kontempluję tego widoku. Zastanawiam się co to za zakapturzeni ludzie, którzy – jak mi się zdaje – idą za mną. Jeszcze nie wiem, że to policjanci – śledzący mnie, bo teraz "takie czasy".
***
Sobotni poranek. Komputer już włączony, ale nawet nie odświeżam stron. Nic się nie przecież dzieje. Zabieram się do robienia śniadania, gdy dzwoni koleżanka i drżącym z emocji głosem mówi mi, co się wydarzyło. Oczywiście nie wierzę, ale włączam telewizor...
***
Już za kilkadziesiąt minut ma odlecieć nasz samolot, a tymczasem za oknami wrocławskiego lotniska szaleje śnieżyca. Piję najdroższe piwo w mieście i staram się zarazić moją dziewczynę strachem przed lataniem:
- Owszem, statystycznie samolot wydaje się być najbezpieczniejszy, ale jednak lata dużo mniejsza grupa niż jeździ. A to oznacza, że im więcej latamy, tym większa szansa, że zginiemy w wypadku lotniczym. Gdy ktoś lata bardzo wiele, staje się znacznie bardziej zagrożony.
Ona tylko patrzy na mnie z politowaniem i wzrusza ramionami. Nie wiemy, że już niedługo i jej latanie zacznie się mniej podobać.
***
Północ. Nad Rynkiem wybuchają fajerwerki. Podziwiamy je, wraz z tysiącem wrocławian, z Mostu Pokoju. Mołdawski szampan szumi w uszach, a my życzymy sobie, aby nowy rok 2010 był wyjątkowy.
Inne tematy w dziale Polityka