Wczoraj miałem szansę ujrzeć, jak będzie wyglądać Polska po udanym "dożynaniu watah". Na zorganizowanej przez krakowską "Gazetę Wyborczą" debacie spotkali się dwaj politycy tej samej, rządzącej partii – Jarosław Gowin i Bartosz Arłukowicz. Rozmawiali przed publicznością złożoną głównie z młodzieżówki własnego ugrupowania, a pomocni dziennikarze "GW" starali się zablokować pytania z sali poprzez wprowadzenie zadziwiającej formuły dyskusji.
Mianowicie, na samym początku debaty, prowadzący ją redaktorzy "Wyborczej" (pani i pan) rozdali publiczności małe karteczki, nakazując na nich napisać pytania do polityków. Już pomijam fakt, że nigdy nie widziałem takie rozwiązania, a uczestniczyłem już wielu debatach. Pomijam także fakt, że trudno zadać pytanie, zanim wsłucha się nieco w dyskusję. Za to podkreślić chciałbym, że dziennikarze "GW" rozdali karteczki, ale zapomnieli o długopisach...
Ostatecznie jednak pytania bezpośrednio z sali padły, lecz dopiero po buncie części publiczności wywołanym zachowaniem prowadzących. Oto bowiem państwo redaktorzy po godzinie dyskusji przypomnieli sobie o karteczkach z pytaniami (kilka do nich dotarło). Pan redaktor nonszalanckim tonem rzekł: A teraz pytania z sali... Wszystkie są podobne, więc pozwoliłem sobie zebrać je w jedno...
Na sali zaczęły podnosić się coraz donośniejsze głosy oburzenia. Okazało się, że prócz młodych z PO jest też paru nieprawomyślnych. Ponieważ sami politycy wydawali się już znudzeni dotychczasową formułą, więc publiczność otrzymała w końcu głos. Wtedy dopiero padły naprawdę ciekawe pytania (wcześniej Gowin i Arłukowicz mówili głównie o różnicach światopoglądowych między sobą, zapewniając równocześnie, że: 1. w PO jest miejsce na wszelkie poglądy, 2. kwestie światopoglądowe nie mają większego znaczenia). Niestety, gdy ktoś zapytał o narastający dług publiczny, zwolennicy PO zareagowali wesołością. Jakiś pan zerwał się z pierwszego rzędu i zaczął szydzić z zadającego pytanie.
Taka to była dyskusja. Do powyższego należy dodać, że wszyscy, niezależnie już od poglądów, byli wściekli na organizatorów z powodu wyboru miejsca debaty. Gowin i Arłukowicz są w końcu znanymi politykami, ich spotkanie szeroko reklamowano od tygodnia – tymczasem dyskusja odbywała się w malutkiej piwnicy Lochu Camelot (ul. Św. Tomasza). Ludzie (zaznaczymy, że nie było ich aż tak wielu, po prostu miejsca bardzo mało) tłoczyli się jak sardynki w puszce, stali na wąskich schodach wiodących do kawiarni na górze (zresztą większej od piwnicy i kompletnie pustej), a kamienne ściany średniowiecznego lochu po prostu ociekały ich potem. Nawet jakby ktoś chciał pójść kupić sobie coś do picia, to nie mógł.
Nad tą stłoczoną masą siedzieli sobie na scenie dwaj politycy i dwoje dziennikarzy, popijając zimną wodę przyprawioną miętą i cytryną. Efekt dopełniła wielka taca z pokrojonymi arbuzami. Obok leżały przygotowanych kilkadziesiąt talerzy – niewykluczone, że obsługa knajpy, znając dobrze warunki panujące w lokalu, przygotowała to dla publiczności. Jednakże przez dwie godziny nikt na scenie nie wpadł na to, że 100 osób stłoczonych w tej saunie może cierpieć jakieś niedogodności.
No bo i zresztą czemu Gowin, Arłukowicz i państwo redaktorzy mieliby zauważyć, że ludzie na widowni prawie mdleją? Przecież lud pił wodę – ustami swoich przedstawicieli.
Inne tematy w dziale Polityka