Oficer stalinowskiego Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego oraz współpracownik zbrodniczej Informacji Wojskowej otworzył w czwartek Europejski Kongres Kultury we Wrocławiu. Nie dziwi, że akurat Zygmunt Bauman jest największą gwiazdą Kongresu – przecież impreza ta jest zorganizowana pod hasłem "Kultura dla zmiany społecznej". A Bauman całe życie działał właśnie dla "zmiany społecznej".
Wprawdzie obiecującą karierę bezpieczniaka przerwała mu antysemicka czystka, ale szybko odnalazł się w sferze nauki. Nie zmienił przecież jednak poglądów, o czym można przekonać się czytając jego dzieła. Przeszłości też się bynajmniej nie wstydzi – otwarcie opowiedział dziennikarzom o swojej służbie. A teraz jest fetowany jako "autorytet moralny".
Minister Zdrojewski oskarżany o uczynienie z Kongresu festiwalu lewactwa stwierdził, że... goście się sami zapraszają. To oczywiście nie jest prawda. "Szeregowi" uczestnicy faktycznie mogli zarejestrować się sami, płacąc 120 zł akredytacji (po rejestracji można brać udział w dyskusjach, różne "eventy" są szerzej dostępne). Jednakże oficjalnych gości zaprosili organizatorzy – zapewniając im podróż, hotel itp. Zygmunt Bauman nie zaprosił się sam na wykład inauguracyjny.
Na Kongres nie trafił tymczasem literacki noblista Mario Vargas Llosa. Według pierwszych pogłosek miał być głównym gościem Kongresu. Tymczasem znany z niechęci dla lewaków pisarz przyjedzie do Polski dopiero miesiąc po wrocławskiej imprezie. Czyżby nie podobało mu się towarzystwo?
***
Lewactwo lewactwem, ale lubię wiedzieć, co się dzieje w moim mieście. Dlatego w piątek poszedłem do Hali Ludowej (wokół której zorganizowano Kongres) poczuć atmosferę tego wydarzenia. Najpierw natknąłem się na stertę srebrnych baloników przywiązanych do zardzewiałych butli z tlenem. Myślałem, że to jakaś prowizorka, albo jakieś przygotowania (lub odwrotnie – sprzątanie). Jak mi jednak potem wyjaśniono – to właśnie była sztuka współczesna.
***
Wcześniej tego samego dnia – w ramach dokulturalniania się – zajrzałem też do tymczasowej siedziby wrocławskiego Muzeum Sztuki Współczesnej w gigantycznym bunkrze na Placu Strzegomskim. Przyznam, że bardziej zależało mi na zwiedzeniu samego budynku (cztery gigantyczne bunkry wybudowane w czasie II wojny światowej to jedna z wielkich tajemnic Wrocławia – ale o tym może innym razem), niż na ekspozycji. Na szczęście okazało się, że w Muzeum nie ma żadnych eksponatów – poza "wystawą" prezentów przyniesionych artystom podczas happeningu na otwarcie instytucji.
***
Pod Halą eksponat już był, ale zauważyłem, że góra srebrnych baloników cieszyła specjalnym zachwytem. Lecz może akurat w piątkowy wieczór wrażliwi na sztukę ludzie zaaferowani byli już zbliżającym się wspólnym koncertem Krzysztofa Pendereckiego i Jonny'ego Greenwooda.
Niestety, na koncercie (spóźnionym o 20 minut) mogłem być tylko godzinę – ale i tak bym dłużej nie wytrzymał. Słuchając arytmicznego piłowania skrzypiec zrozumiałem, że na tym właśnie polega sztuka współczesna – łamaniu naturalnej ludzkiej wrażliwości. Przecież muzyka to rytm. Przed tysiącem lat nasi przodkowie uderzali kijami o kawałki drewna, albo walili w bębny – i wiele się od tego czasu w ludzkich upodobaniach nie zmieniło. Czy Wagner, czy Chopin, czy Eminem, czy Rihanna – liczy się rytm. U Pendereckiego jest rysownie pazurami po szkle.
***
Kiedy ruszyłem do wyjścia, okazało się, że z Hali wypływa już strumyczek ludzi. Ku zdumieniu panów ochroniarzy, mruczących z dezaprobatą: Koncert trwa, a już wychodzą. Zaczęli wychodzić również oficjalnie goście Kongresu, których pakowano do wielkich białych autobusów z logo polskiej prezydencji.
***
Pakowanie vipów najwyraźniej trochę trwało. Zdążyłem bowiem dotrzeć do auta, podjechać do centrum, zaparkować (co nie było łatwe z racji najazdu fanów sztucznych ogni – pokaz nad Wyspą Słodową także stanowił część Kongresu) i zajrzeć na Plac Solny po kwiaty (następnym punktem programu miała bowiem być impreza urodzinowa koleżanki). Zdobywszy bukiet zbliżałem się właśnie do pasów na Kazimierza Wielkiego, gdy przez przejście przefrunęły trzy autobusy prezydencji (nie zafrunęły wprawdzie daleko – utknęły w korku zaraz za skrzyżowaniem). Ponieważ zabłysło zielone światło, ludzie weszli na pasy... i wtedy niemal rozjechały ich rządowe limuzyny oraz kilka busów z – zapewne – kolejnymi kongresowymi vipami. Rządowa kolumna nie jechała nawet na sygnale.
Najwyraźniej przyczyną ucieczki vipów z koncertu był pokaz sztucznych ogni (kolumna jechała w stronę Wyspy Słodowej). Bynajmniej się gościom Kongresu nie dziwiłem – każdy przecież wolałby fajerwerki od piłowania Pendereckiego.
***
Vipy przedzierały się przez korek w stronę upragnionych fajerwerków, a ja tymczasem dotarłem na imprezę. Zaskoczony odkryłem, że impreza chwilowo jest funkowo-hiphopowym koncertem na podwórku przed knajpą. Młody chłopak darł się do mikrofonu (ku radości piszczących fanek):
Media sieją zamęt, a my chcemy, my chcemy podpalić parlament!
Spalić tę budę – skandował tłumek, a ja pomyślałem – uff, w końcu prawdziwi nonkonformistyczni artyści. Kiedy jednak wokalista skończył śpiewać o konieczności obalania władzy, wyłączył mikrofon i stwierdził:Już godzina 22, musimy kończyć, bo policja przyjedzie.
Inne tematy w dziale Polityka