Spośród zamordowanych w Katyniu oficerów przynajmniej część mogłaby żyć – niestety padli ofiarą nie tylko Stalina, ale też własnych zwierzchników. Gdy 17 września 1939 roku Armia Czerwona zaatakowała Polskę, marszałek Śmigły-Rydz wydał polskim żołnierzom rozkaz, w którym zakazał walki z bolszewikami:
Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Zadania Warszawy i miast które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta do których podejdą bolszewicy powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii.
W efekcie wielu dowódców polskich jednostek uznało, że Sowieci nie są wrogiem. Pamiętajmy, że we wrześniu 1939 panował niesamowity chaos informacyjny. Niektórzy nasi oficerowie mogli być rzeczywiście przekonani o dobrej woli Sowietów.
Jednakże marszałek Polski i jego sztabowcy powinni mieć lepszy ogląd sytuacji. Przecież zdawali sobie sprawę nie tylko z agresywnej postawy Stalina, jak i musieli pamiętać krwawe wyczyny Armii Czerwonej w 1920 roku. Przecież masowe mordy oficerów, zsyłki i gwałty bolszewicy stosowali już podczas pierwszego najazdu na Polskę.
Śmigły-Rydz powinien być też poinformowany przez "Dwójkę" o antypolskich czystkach na zachodnich rubieżach ZSRS w 1938 roku. Ze swoją wiedzą i doświadczeniem nie mógł mieć złudzeń, co do postawy i zamiarów komunistów. A mimo to zakazał swoim ludziom walki, po czym uciekł z kraju.
Z analizy wydarzeń w drugiej połowie września 1939 wynika jednoznacznie, że najlepiej powiodło się tym żołnierzom WP, którzy nie posłuchali rozkazu wodza. Albo bowiem przeszli do konspiracji lub walki partyzanckiej i nie dali się schwytać Sowietom, albo przedarli się na zachód kraju i tam trafili do niewoli niemieckiej – albo też zginęli z bronią w ręku, co w ostatecznym rozrachunku jest lepszym losem od katyńskiego dołu.
Bez wątpienia niczego dobrego po Sowietach nie spodziewali się ci oficerowie, którzy 22 września wdarli się do siedziby dowódcy obrony Lwowa gen. Langnera i zażądali kontynuacji walk. Kilka godzin wcześniej Langner zgodził się oddać miasto Armii Czerwonej. Ostatecznie wzburzonych żołnierzy uspokoił podpułkownik Antoni Szymański. Polacy grzecznie pomaszerowali do sowieckich obozów...
Gdyby miasto oddano Niemcom (którzy szturmowali Lwów od tygodnia i otaczali większość miasta – sowieckie wojska znajdowały się w pewnej odległości), jeńcy trafiliby zapewne do oflagów i przeżyli (akurat oficerów Niemcy traktowali z pewnym szacunkiem). Langner chciał być jednak "sprytny" – i zarazem postępować z duchem rozkazu Śmigłego-Rydza. Wpuścił więc do miasta Armię Czerwoną (oficjalnie nie będącą wrogiem), żeby nie poddać się wrogowi, czyli Wehrmachtowi.
Dziwnym trafem akurat Langner i Szymański przeżyli wojnę. Ich podwładni skończyli zaś w dołach śmierci.
Inne tematy w dziale Polityka