Drugi raz mogłem osobiście obserwować sztab PiS po wyborczej klęsce. I o ile wieczorem 4 lipca 2010 w Hotelu Europejskim wśród przegranych działaczy utrzymywała się atmosfera pewnego entuzjazmu, to wieczór 9 października 2011 na Nowogrodzkiej zobaczyłem po prostu stypę.
W 2010 sił dodawała obecnym nadzieja, że to dopiero początek, że kampania prezydencka zostanie niejako "pomszczona" w wyborach parlamentarnych (chociaż z tej woli walki po roku zostało niewiele). Wczoraj, gdy nadzieje okazały się płonne, o entuzjazm było już trudno.
Niektórzy działacze PiS witali się zresztą, jak sam słyszałem, słowami "no to mamy stypę". Pewnie już znali sondażowe wyniki wyborów – wśród których żadne nie sugerowały dobrych wieści dla PiS.
Płaczu i zgrzytania zębami po godzinie 21 nie zauważyłem, ale nie wiem, czy to by nie było nawet lepsze. Inna rzecz, że może co ważniejsi politycy poszli płakać do swoich gabinetów. Sztab opustoszał bowiem w rekordowym tempie.
W zeszłym roku wydawało mi się, że – pełniący rolę prowadzącego wieczór – Paweł Poncyljusz za szybko dał wyraz rezygnacji, bo dopiero po kilkunastu minutach przyznał, że raczej nie ma na co liczyć – co dało sygnał do ewakuacji (sam Poncyljusz jeszcze przez niemal godzinę rozmawiał z dziennikarzami i szeregowymi członkami partii). Tymczasem wczoraj nie było żadnych oczekiwań, żadnego napięcia – poza chwilą wymuszonych emocji podczas krótkiej przemowy lidera partii.
Pogodzenie się z porażką to, oczywiście, dowód racjonalnego myślenia. Nic dziwnego również, że przegrani politycy nie widzą sensu, aby kręcić się po sztabie. Jednakże ta unosząca się od początku do końca atmosfera stypy była przygnębiająca – zwłaszcza, że kontrastowała z buńczucznymi wypowiedziami.
Proszę nie zrozumieć mnie źle – wynik wyborów zrobił na mnie średnie wrażenie. Niezależnie od uzyskane przez PiS poparcia, i tak rządziłaby Platforma wraz z koalicjantami. Lecz wczoraj zobaczyłem nie tyle ludzi przegranych, co pozbawionych ducha. I to mi się nie spodobało.
Inne tematy w dziale Polityka