Rymasz Rymasz
472
BLOG

Ludzki gest

Rymasz Rymasz Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Im bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ten burdel na kółkach zapieprza w nicość bez sensu i celu, tym bardziej rozumiem znaczenie zwykłych ludzkich gestów, bo tylko one nadają tej wędrówce jakikolwiek sens przecież.

Takie tam zwykłości: przytulić płaczące dziecko, opowiedzieć mu bajkę, ucieszyć się jego naiwnym i banalnym, ale jakże prawdziwym i pięknym entuzjazmem, że gola w meczu strzelił i pokazać faka tacie bramkarza, kupić jedzenie żebrakowi, niech nie pije nieborak bez zakąski, podać kieliszek chleba choremu koledze, gdy jego małżonka z pokoju wyjdzie, dobić cierpiącego gołębia (wszystkie te pierzaste szczury cierpią, zatem wszystkie trzeba dobić), mamę odwiedzić, żonę odwiedzić, pocieszyć smutną koleżankę...
Zwykłe ludzkie gesty...

* * *

Szesnaście lat temu pracowałem na zmywaku w hotelowej restauracji w bawarskiej wiosce uroczo położonej nad błękitnym jeziorem. Kochel am See się nazywała ta miejscowość.
Razem ze mną pracowało kilka dziewczyn z Polski, kilka Niemek oraz jedna Katalonka. Maria.
Zakolegowaliśmy się przez te kilka tygodni. A to pogadaliśmy w pracy, a to pobawiliśmy się w knajpie wieczorem, a to powygłupialiśmy w przerwie. Mieszkaliśmy obok siebie. Ostatniego wieczora przed powrotem do Hiszpanii Maria zaprosiła mnie do siebie. Piliśmy wino, opowiadaliśmy historie po niemiecko-angielsku (Maria dobrze mówiła i rozumiała po angielsku, a słabo po niemiecku, ja odwrotnie, więc mieszaliśmy języki ile wlezie), staliśmy na balkonie oparci o drewnianą balustradę i chłonąc zapachy nocy obserwowaliśmy gwiazdy nad Alpami, piliśmy więcej wina, twarz zbliżała się do twarzy, dłoń muskała dłoń...
Wyjeżdżała, było jej smutno, bo polubiła tych ludzi i to miejsce (choć nie pracę – była beznadziejną kelnerką, ciągle coś tłukła).
Poprosiła mnie, bym pojechał z nią jutro do Monachium, na lotnisko. Akurat miałem wolne w grafiku. Zgodziłem się bez problemu i poszedłem do siebie.
Wino szumiało mi w głowie.
Tak po prostu poszedłem.
Wstałem i poszedłem.

Rano Maria była już inna.
Złapaliśmy stopa i wyluzowany, gnający 200 km/h piękną, praktyczną, niemiecką autostradą niemiecki kierowca zawiózł nas pod przystanek metra, chociaż mu nie po drodze było. Ale Maria go przekonała, że to fajny plan jest.
Zeszliśmy do metra, przyjechał pociąg na lotnisko, po czym się rozmyśliłem, pożegnałem zaskoczoną Marię, a sam pojechałem do Pinakotek (starej i nowej) obrazy Boscha, Rubensa i Van Gogha oglądać.
Ja kiedyś naprawdę byłem idiota bez serca. Zresztą dalej jestem, ale sobie przynajmniej z tego sprawę zdaję. Zawsze coś.

Najbardziej mi się dwa obrazy spodobały.
„Zmęczeni życiem” Ferdinanda Hodlera (jakoś tak oddawał mój stan ducha natenczas – jak się ma 21 lat, to też można mieć już dość z różnych powodów, które choć teraz boleśnie zabawne, to wtedy prawdziwe były po prostu)
Ferdinand Hodler - Die Lebensmude

oraz „Grzech” Franza von Stucka (ten to już nie wiem dlaczego, ale stałem przed nim z kwadrans).
Franz Stuck - Sunde

Pooglądałem, pooglądałem, wróciłem do Kochel, a potem do Polski.

Kilka listów i kartek popisaliśmy z Marią. A po trzy lata później spotkaliśmy się na dyskotece w Rosenheim. Też było lato, też niedaleko Monachium.
Maria.
Wyszczuplała, wyładniała, uśmiechała się olśniewająco.

Piliśmy drinki, pląsaliśmy, ale podczas tych tańców nie widziałem jeszcze TEGO CZEGOŚ, co przeoczyłem i poprzednim razem. Wreszcie DJ zagrał Macarenę - hit tamtego lata.
Na parkiecie utworzyły się dwa rzędy niemieckich dziewczyn. W środku pierwszego stanęła Maria. Prosty układ, kilka ruchów ramion i bioder. Zaczęły tańczyć.

To znaczy Maria zaczęła tańczyć, a towarzyszące jej Niemki poruszały się jak grupa popsutych robotów. Tyle wdzięku i gracji miała każda z nich co worek cementu. Okrutny jestem, jak to empatycznie upośledzony homo faber, ale tak to właśnie wyglądało.
Dziewczyny mechanicznie odtwarzały wyuczone ruchy, a Maria z zamkniętymi oczyma była tym tańcem, była tą melodią. One dookoła szare, czarno-białe, rozmazane, nijakie, a pośrodku nich ona - rozedrgany płomień. One kiwały biodrami jak kaczka kuprem, a jej biodra hipnotyzującą falą zalewały wlepione w nią pożądliwie gały wszystkich oniemiałych facetów.
Zapomniała się w tym tańcu, odpłynęła, zabierając nas wszystkich ze sobą w tę podróż, pełną niebezpiecznych marzeń.
Ona miała to we krwi, w genach, przekazane z pokolenia na pokolenie, ona nie musiała się tych ruchów uczyć, one były w niej od zawsze.

Piosenka się skończyła, dziewczyny zeszły z parkietu.

I to był ten dla mnie ten pierwszy przebłysk, gdy pojąłem, że najważniejsze w życiu są te proste ludzkie gesty.
Było pocieszyć smutną koleżankę? Było?

Ale to nie jest morał płynący z tej historii.
Właściwy morał brzmi: talentu nie kupisz, ni się go nie wyuczysz. Czy do tańca, czy do życiowej mądrości.
Jedna cholera.

Rymasz
O mnie Rymasz

Motto: "To, co się dzieje, nie jest ważne. (...) Ważna jest natomiast lekcja moralna, jaką możemy wyciągnąć z wszystkiego, co się dzieje" John Steinbeck "Tortilla Flat"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości