We wrześniu urlopowaliśmy z Lepszą Połową w Barcelonie. Sporo czasu spędziliśmy na miejskiej plaży. Z tą plażą to jest tak, że jeszcze dwadzieścia lat temu na jej miejscu znajdowało się betonowe, portowe nabrzeże. Z okazji olimpiady w 1992 skuto beton, nawieziono sto miliardów taczek żółtego piasku, wybudowano wzdłuż nowo stworzonej plaży bulwar i postawiono wielką rybę z metalu. Po co ta ryba to nie za bardzo wiem, ale plaża się przydaje jak najbardziej. Zdania są jak zwykle podzielone i wielu malkontentów marudzi, że plaża i woda brudne, bo port blisko, że klimatu nie ma i tym podobne. No to wio do jakiegoś pobliskiego kąpieliska jak się nie podoba! Jest np. Sitges specjalizujący się w obsłudze pedałów. Podobno mają wydzielone strefy, ale jakoś nie pałałem entuzjazmem do odwiedzin, bo zdaje się, że granica jest nie za silnie przestrzegana i migdalące się chłopy rozłażą się po całym kurorcie. Nieszczególnie żałuję, że tam nie dotarliśmy, bo mi na widok wkładających sobie języki do ust i dłonie do majtek facetów robi się niedobrze. No tak mam i nie planuję z tym walczyć. Jeżeli ktoś ma zamiar nazwać mnie „homofobem”, to wypad na bambus. Ja się homików wcale nie boję. Ja mam opory natury czysto estetycznej. Niestety Hiszpania dołączyła do tych krajów, w których dwa chłopy obściskujące i całujące się na ulicy to dosyć powszechny widok. Ich wcale nie ma więcej niż w Polsce. Oni się po prostu nic a nic nie krępują.
Nie ukrywam, że jestem wyjątkowo niesprawiedliwy, bo na widok migdalących się pań natychmiast staję się wzorowym chrześcijaninem przepełnionym samarytańskim miłosierdziem i chęcią niesienia pomocy… To było wężykiem. ;-)
W naszej kulturze homoseksualizm to zboczenie i nie za bardzo rozumiem z jakiego powodu należy to zmienić, to znaczy przestać to zachowanie za odstępstwo od normy uznawać. Nic a nic mnie nie obchodzi, co kto robi w swojej sypialni: czy on tam śpi sam, z żoną, z kochanką, z kochankiem, czy gumową lalką? Wali mnie to. Ale niech on to robi w sypialni, a nie na ulicy! A już przyznawanie parom homoseksualnym szczególnych praw i nazywanie takich związków „rodziną” to autentyczne świętokradztwo. Takie samo jak nazywanie pisuaru rzeźbą, a obrzydliwych wyczynów (takich jak wkładanie sobie lalki Barbie w cipę) jakiejś szurniętej ekshibicjonistki sztuką. Rodzina to zawarty pod przysięgą związek mężczyzny z kobietą + dzieci, rzeźba to „Pieta” Michała Anioła, a sztuka to „Narodziny Wenus” Botticellego.
Konkubinat to też nie rodzina, choćby i pięcioro dzieci z tego było. Brak społecznego kontekstu, czyli deklaracji lojalności złożonej pod przysięgą w obecności świadków. Konkubinat to prywatna sprawa dwojga ludzi, podobnie jak homoseksualizm.
W Polsce pedałów jest zapewne proporcjonalnie tyle samo ilu w Hiszpanii (czyli 1-2% - to norma w każdym społeczeństwie). Nie zauważałem ich dopóki nie spędziliśmy z Lepszą Połową całego dnia spacerując po Warszawie z parą znajomych homików. I oni nas uświadomili, którzy to pederaści są. Oni mają taki dodatkowy zmysł i się w największym tłumie dostrzegają. Sprawdzone podobno wielokrotnie i zawsze działa. No ale polskie homiki gromadzą się w swoich zamkniętych klubach i zdecydowanej większości z nich ani w głowie się ze swoją orientacją ostentacyjnie obnosić. Tylko popaprani ekstremiści to robią. Niestety z powodu tych ekstremistów w Polsce wcześniej czy później zacznie być tak samo jak teraz jest w Hiszpanii czy Niemczech… Hiszpania też jeszcze niedawno była mocno katolicka i tradycyjna.
W Polsce homiki na ulicach wyróżniają się nie wyuzdaniem, a schludnością. Są dokładniej niż przeciętny chłop ogoleni, mają staranniej ułożone włosy, gustowniej dobrane ciuchy, pachną droższymi kosmetykami.
Podobno homoseksualiści są w Polsce prześladowani. Nie zauważyłem.
Większość pederastów i lesbijek żyje sobie spokojnie, spotyka się w klubach, w których bez wzbudzania publicznej sensacji okazują sobie uczucia, całują się, podrywają (kiedyś przez pomyłkę trafiłem do jednego takiego w samym centrum Warszawy. W biały dzień pary chłopów głaskały się po dłoniach i umawiały na wieczór. W pobliżu nie zauważyłem zaczajonych faszystowskich bojówkarzy z pochodniami w dłoniach). Homoseksualiści pracują z nami, chodzą na te same imprezy i nikt im złego słowa nie powie, wręcz przeciwnie. Dlatego nawet do głowy im nie przyjdzie, by idiotę z siebie na ulicznej paradzie robić. Podobnie jak przeciętny katolik nie wymyśli sobie, że znakomitym sposobem na spędzanie wolnego czasu jest wyjść na ulicę i drzeć japę "Pedały, pedały!".
Tak się składa, że żyjemy w kraju, w którym granice moralności katolicyzm nakreślił. Podoba mi się to czy nie, rzeczywistości nie zmienię. A homoseksualizm w jawnej i nieskrywanej sprzeczności do tej moralności stoi. Podobnie jak kilka innych sposobów emanowania na otoczenie swą seksualnością.
"Manifestacje równości" i inne im podobne, praktyki sypialne wywlekają na światło dzienne i przez to stają się manifestacjami prywatnych preferencji seksualnych. Homiki nie mówią na paradach, "Jestem Zbyszek, chcę w spokoju kochać Stefka". Oni mówią: „Chcę bzykać wszystko co ma jądra i na drzewo nie ucieka. I na dodatek należy mi się nagroda za to, że to swym wyuzdanym zachowaniem wyraziłem. To jest moja goła dupa, a to mój nowy skórzany sweter”. Tak mi to w każdym razie telewizor pokazuje.
Oni nie próbują się nawet kreować na ludzi zainteresowanych kompromisem.
Albo mam prawo na dyskotece podrywać twojego syna, albo jesteś homofob.
A najlepsze jest to, że bojówki homosiów mają taką cwaną strategię, że nie walczą tylko o swoje rzekomo gwałcone "prawa". Oni walczą o tolerancję dla wszystkich. Kalek, samotnych matek, skopanych psów, bezlitośnie wymordowanych motylków. Jesteś przeciwko naszemu marszowi tolerancji? To znaczy, że jesteś za dyskryminacją niepełnosprawnych na wózkach i wycięciu Puszczy Białowieskiej.
Oczywistym jest, że jedynymi, którzy cokolwiek zyskują na tzw. paradach są ich organizatorzy, którzy w ten sposób zbijają swój polityczny kapitał i wyłudzają kolejne datki na walkę z „homofonią”. Bo przeciętny pedał nie zyskuje na tych paradach nic poza niechęcią heteryków.
Mi pedałów trochę szkoda jeszcze z tego powodu, że w tym środowisku przeciętny romans trwa coś koło 12 godzin. Tzn. tyle ile potrzeba, by kogoś zapoznać, poderwać, przelecieć, po czym rano wyjść bez słowa i przestać zauważać. Towar zaliczony uważa się za niewarty dalszego zainteresowania. U homoseksualistów to niestety norma. Długodystansowe, monogamiczne związki to wybryk. Romantyczne pedały mają ostro pod górkę. Hmmm, tak się zastanawiam, czy przypadkiem nie jest tak, że coraz częściej takie zachowanie to standard również w przypadku związków heteroseksualnych. Ciekawe dlaczego, prawda? Cóż, a może jest jednak jakiś związek między tym, co propagowane jako „normalne”, a tym, co się w chwilę potem „normalne” staje?
Motto:
"To, co się dzieje, nie jest ważne. (...) Ważna jest natomiast lekcja moralna, jaką możemy wyciągnąć z wszystkiego, co się dzieje"
John Steinbeck "Tortilla Flat"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka