Rymasz Rymasz
2333
BLOG

Młyn i krzyż

Rymasz Rymasz Kultura Obserwuj notkę 8

Dobry film to taki, w którym się ścigają, strzelają do siebie, są wybuchy, goła baba, jest miłość, tragiczna klęska, a na końcu wygrywają nasi. To najkrótszy przepis na holyłódzki hicior. Kandydaci na Szpilbergów i Lukasów: wydrukować, przywiesić nad łóżkiem i wkuć na pamięć.

W „Młynie i krzyżu” z podanej powyżej receptury występuje przez kilka sekund jedna goła baba o fajnym tyłku. I nic więcej.

Zauroczył mnie ten film.


Młyn i krzyż” to ekranizacja obrazu Petera Bruegla. Tak, ekranizacja obrazu.

Reżyser, Lech Majewski, scenariusz napisał wspólnie ze znawcą malarstwa flamandzkiego Michaelem F. Gibsonem. Scenariusz oparty na eseju Gibsona będącym analizą jednego obrazu Petera Bruegla Starszego „Droga na Kalwarię”.


Droga Krzyżowa


Film jest oszałamiający wizualnie. Graficy komputerowi przez dwa lata z pietyzmem i pod czujnym nadzorem Majewskiego (ma być jak na oryginale) poskładali w spójną całość wiele elementów: brueglowskie krajobrazy, zdjęcia kręcone w rozmaitych miejscach Polski (Jura Krakowsko-Częstochowska, Wieliczka, Pieskowa Skała, Olsztyn i inne), setki statystów (ludzi i zwierząt) sklejonych w jeden wielki „żywy obraz”, ujęcia z gwiazdami (Rutger Hauer, Charlotte Rampling i Michael York) kręcone na „blue boxie” (wedle Hauera większym niż podczas kręcenia „Batmana”), elementy krajobrazu powstałe komputerowo, efekty specjalne oraz brueglowskie, zachmurzone niebo, które odnaleziono i sfilmowano w Nowej Zelandii. Wszystko poukładane na kolejnych planach (warstwach) jak u Bruegla. Kadry są statyczne, a każdy jest „malarski”, każdy jest odrębną kompozycją. Do tego świetna scenografia i kostiumy.

Dzięki temu wszystkiemu wchodzimy głęboko w obraz.


Ale to dopiero początek.

Bowiem film jest też analizą dzieła na wielu poziomach. Merytoryczna wiedza to zasługa Gibsona, ale Majewski to zgrabnie artystycznie przetworzył.

Poznajemy zatem kontekst historyczny epoki (Flandria pod rządami hiszpańskich Habsburgów urządzających okrutne prześladowania protestantów), poznajemy tajemnice kompozycji obrazu, znaczenie wielu symboli oraz filozofię Bruegla, poznajemy „losy” dwunastu występujących na nim postaci (na całym obrazie doliczyć się ich można 500). I zaczynamy rozumieć „Drogę na kalwarię”. Nie będę Wam tłumaczył co ja zrozumiałem. Marsz do kina, albo do księgarni po album „Młyn i krzyż”, w którym znajdziecie esej Gibsona, od którego się zaczęło oraz historię powstania filmu. Ja go jeszcze nie mam. Zwracam uwagę na „jeszcze”.


Taki sposób prezentacji sztuki jak w filmie Majewskiego nie jest mi obcy. Żadnemu miłośnikowi twórczości Waldemara Łysiaka nie jest. To Łysiak nauczył mnie rozumieć malarstwo, sztukę. To on nauczył mnie nie tylko patrzeć, ale też czuć obrazy. Rozumieć kompozycję, symbole, dostrzegać malarskie sztuczki perspektywiczne, podziwiać technikę, grę światłem ale przede wszystkim rozumieć i przeżyć opowiadaną przez obraz historię. To „tu i teraz” obrazu, zatrzymane w jednym kadrze. Miałem szczęście jako student warszawskiej polibudy, gościnnie, za zgodą doktora Łysiaka, uczestniczyć w kilku wykładach z „Historii Kultury i Cywilizacji” na Wydziale Architektury w roku akademickim 1991/1992. Oniemiałem na pierwszym, na kolejnych chłonąłem wiedzę jak gąbka. A potem były książki „Muzeum Wyobraźni”, „Wyspy Bezludne” i przede wszystkim ośmiotomowe, monumentalne „Malarstwo Białego Człowieka”. Nie jestem specjalistą, nie znam się tak naprawdę, ale to Łysiak stworzył we mnie wrażliwość na malarstwo, na sztukę. To dzięki niemu spędziłem przed obrazami starych mistrzów długie godziny w monachijskiej Pinakotece, to dzięki niemu kupuję albumy i biografie malarzy, lezę na każdą porządniejszą wystawę i do każdej znajdującej się w moim zasięgu galerii z europejskim malarstwem sprzed XX-go wieku.


Ale ponieważ jestem gruboskórnym cynikiem, to ta wrażliwość gdzieś zanikła w natłoku codzienności, pchania taczek w fabryce. Patrzyłem i rozumiałem, potrafiłem opowiadać i jakoś tam tłumaczyć, ale uczucia przytępiały.


Majewski je na nowo rozbudził. Ten sam sposób opowiadania o obrazie, ale inne środki artystycznego wyrazu. Ta sama historia opowiedziana inaczej. Wiele go z Łysiakiem łączy. Obaj muszą być „boskimi szaleńcami”, bo każdy wybitny artysta musi być takim opętańcem z misją. Bez tego jest rzemiosło a nie sztuka, choć obaj Panowie do perfekcji opanowali rzemiosło swoich profesji. Obaj są perfekcjonistami i pedantami. Obaj kochają na zabój stare europejskie malarstwo i gardzą tzw. sztuką współczesną, która ze sztuką ma tyle wspólnego ile ja ze zdrowym trybem życia. Wszechogarniający w naszej znajdującej się w agonii kulturze relatywizm też jednakowo „szanują”. I obaj potrafią dotrzeć do mojego serca.

Potrafią zamienić bezrefleksyjny marsz w galerii sztuki od obrazu do obrazu w wyprawę do mitycznej krainy. Potrafią „namówić”, by przed obrazem stanąć i próbować odkryć jego tajemnicę. Przed dziesiątkami obrazów tak stałem dzięki Łysiakowi, przed kolejnym stanąłem w piątek 18 marca w kinie Kultura dzięki Majewskiemu. Poczułem się zachęcony, by zrozumieć więcej, poznać znaczenie każdego kadru, bo każdy kadr ma w tym filmie znaczenie i coś nam mówi o obrazie.

Niesamowite.


Dawno, naprawdę dawno nie czułem czegoś podobnego po wyjściu z kina. Coś nowego, budzącego tyle zapomnianych i zakurzonych uczuć.

Jedyny minus to muzyka, której jest za mało. Rozumiem, że Majewski chce opowiadać przede wszystkim obrazem, ale kino to obraz i dźwięk.


Wiem, to śmieszne gdy złośliwy i zgryźliwy czterdziestoletni technokrata próbuje werbalizować nieporadnie swoje odczucia związane ze sztuką. Ale doceńcie przynajmniej bezkompromisową szczerość i odwagę.

W życiu bym nie poszedł do kina na ten film, gdyby nie ten wątek mojego internetowo-realowego kumpla Gepparda.


I Wy dajcie się namówić, i idźcie do kina. Wejdźcie w ten obraz, zobaczcie niedostrzegalnego Jezusa w centrum obrazu, dźwigającego krzyż, dowiedźcie się dlaczego trudno go zauważyć choć jest w samym środku, a uwaga widza skupia się na zupełnie czym innym, zrozumcie czym jest młyn na skale, co symbolizuje krąg w lewym, a co w prawym górnym rogu obrazu. Dlaczego Bruegel tak a nie inaczej skomponował swój obraz. To piękna i wciągająca opowieść, chociaż bez wybuchów, pościgów, dynamicznej kamery i ciężko stwierdzić czy nasi na końcu wygrali czy przegrali. Za to łatwo stwierdzić, że obcowało się z prawdziwą sztuką.

Rymasz
O mnie Rymasz

Motto: "To, co się dzieje, nie jest ważne. (...) Ważna jest natomiast lekcja moralna, jaką możemy wyciągnąć z wszystkiego, co się dzieje" John Steinbeck "Tortilla Flat"

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Kultura