Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
223
BLOG

Cymbergaj , „dwa ognie” i futbol

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Piłka nożna Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Dziś reprezentacja Polski gra kluczowy dla naszego awansu na piłkarskie Mistrzostwa Świata w Rosji 2018 mecz z Armenią w Erywaniu. Z tej okazji przypominam „piłkarski” felieton, który publikowałem w tygodniku „Wprost” (18.09.2017). Poniżej pełna wersja tekstu.


W moich szczenięcych latach – o takich jak one wspaniały Kornel Makuszyński pisał „Bezgrzeszne lata” kopałem namiętnie piłkę. Wtedy dzieciaki siedziały nie przed komputerami, nie żyły w wirtualu, ważne było podwórko z jego wszystkimi atrakcjami. Dzisiaj dzieci żyją w bogatszych rodzinach niż dzieci z mojego pokolenia, ale chyba nie mają czegoś, co my mieliśmy.


Na podwórku dziewczynki grały w klasy, „w gumę” oraz zdawały trudny egzamin ze skakanki. To żadna sztuka skakać samemu na skakance sztuką jest przeskakiwać nad nią, gdy trzymający ją wywijają coraz wyżej i wyżej. Wszyscy grali w „dwa ognie” czyli w „zbijaka”, w to też grało się w szkole. Z innych sportów zespołowych królowała piłka, ale na obozach i koloniach oraz w szkole grano też w siatkówkę. Wolałem „nożną”, a co do siatkówki miałem prosty patent: zamiast mozolić się przebijaniem piłki odpowiednio ugiętymi palcami, przebijałem - z dobrym skutkiem – pięściami. Członek zarządu jednego z największych polskich banków do dzisiaj mi to wypomina, choć nie wiem czy nie jest to spowodowane lekką zazdrością. Bardzo popularna była też gra w cymbergaja – to w szkole oraz w „Zośkę”, ale też … palanta. W tym ostatnim trzeba było złapać tenisową piłkę wybijaną kijem przez przeciwnika. Gdy się udało, zostawało się bohaterem klasy albo szkoły. Złapanie owej piłeczki to była „kampa”. Cymbergaj był prosty, ale wymagający precyzji. Uderzając grzebieniem w większą monetą, trzeba było trafić w mniejszą traktowaną jako piłkę. Nie chwaląc się – nie byłem w tym zły. Godziny ćwiczeń robiły swoje. Ową „piłką” była bodaj dziesięciogroszówka. W jakiejś mierze, choć to może zadziwiające porównanie, cymbergaj przypomina snoockera: bilardową bilęteż trzeba uderzyć w inną bilę pod odpowiednim kątem.


W szkole, gdy padał deszcz, w internacie i w sanatorium (byłem tam również) królował ping-pong. Jeśli chciało się być mistrzem, trzeba było przy stole spędzić żmudne godziny. Gdy chętnych było więcej, obowiązywała prosta zasada: kto wygrywa, ten zostaje przy stole. To zachęcało do bycia mistrzem, inaczej trzeba było stać i z zazdrością patrzeć, jak inni grają. Ale żaden cymbergaj, palant czy „dwa ognie” nie budziły takich emocji, jak „gała”. W nożną się grało i nożnej się kibicowało.


Od pierwszych klas szkoły podstawowej wklejałem do swojego zeszytu zdjęcia polskich piłkarzy uzupełniane wynikami meczów i quasi-statystykami. Miałem 11 lat, gdy Polacy i zaskoczyli i zachwycili świat zdobywając trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata i pierwszy medal w dziejach tych rozgrywek. Gdy chodzi o piłkę nożną, zawsze byliśmy kopciuszkiem, bo występ na boiskach w kraju, który jeszcze wtedy nazywał się NRF był dopiero drugi w ciągu 44 lat dziejów piłkarskich Pucharów Świata. Wtedy każde dziecko znało Deynę, Gadochę, Szarmacha, Latę, Gorgonia czy Tomaszewskiego. Gdy rok po mistrzostwach byłem z moją mamą nad Morzem Czarnym w Bułgarii i przypadkiem obserwowałem mecz miejscowych nastolatków, usłyszałem jak bramkarz po jakiejś efektownej interwencji krzyknął z dumy „Tomaszewski!”. Byłem za mały, gdy „Legia” dochodziła do półfinału Pucharu Mistrzów Krajowych albo „Górnik” do finału Pucharu Zdobywców Pucharów (miałem wtedy 8 lat). Ale „mecz na wodzie” we Frankfurcie nad Menem już pamiętam: szybkie akcje naszych skrzydłowych uniemożliwiało bajoro, w które zamieniło się boisko po oberwaniu chmury. Mecz nie powinien się odbyć, ale grali gospodarze – Niemcy, a więc MUSIAŁ się odbyć. „Tomek” obronił karnego, ale brodaty Gerd Mueller, ta bestia pola karnego, wbił nam gola i to Teutoni grali finał z Holandią, a nie Biało-Czerwoni.


Pierwszy mecz reprezentacji, który obejrzałem na żywo odbył się na kultowym Stadionie Dziesięciolecia. Miałem 12 lat, graliśmy ze słynnymi Włochami, których rok wcześniej na mistrzostwach w Niemczech ograliśmy 2:1 po golach Kazimierza Deyny. Tym razem były to eliminacje Mistrzostw Europy. To były inne czasy, bo w finale grało raptem osiem zespołów, a nie 16 czy 24 i dostanie się do nich było jeszcze trudniejsze niż występ na World Cup. Nasi wystąpili na piłkarskich ME pierwszy raz dopiero w 2008, a w MŚ zagraliśmy wcześniej sześć razy!


W moim debiucie jako kibica Biało-Czerwonych było 0:0, ale piłka wleciała do bramki przez dziurawą siatkę i przez chwilę myśleliśmy, że Polska prowadzi. Wychodziliśmy ze stadionu, który mógł pomieścić 100 tysięcy widzów – nie tak, jak ten obecny, 60 tysięcy i jacyś Włosi śmiali się, najwyraźniej zbyt głośno. Uciszył ich polski kibic-brodacz, deklamując gniewnie mniej więcej tak : „teraz zęby szczerzycie, a w Stuttgarcie dostaliście w dupę!”. Włosi pewnie nie zrozumieli, ale od razu przestali się śmiać.


A potem już poszło. Kibicuję do dziś.


historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport