„Ballada z trupem, z trupem ballada
otwieram szafę facet wypada
Wprost z Białowieży wracam i łup
jak długi leży trup u mych stóp
Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie
Może nie trup, to może to kukła
Z szafy do stóp mi jak długa gruchła
Gdybym się uparł, mógłbym ją tknąć
Eee.. lecz głupio trupa tak tknąć jak bądź
Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie
Więc zaraz wołam żonę mą Władkę
i pytam, czy to nie trup przypadkiem
Włos się jej zjeżył, serce jej łup
i Władka leży też u mych stóp
Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie
Myślę - do trupa za chwile wrócę
Lecz najpierw żonę Władkę ocucę
i na kanapke taszcze tup, tup
Żone mą Władkę z oczami w słup
Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie
Tylko że myślę - gdy się ocuci
znów trupa widok w niebyt ją rzuci
zaś nie ponowi jej się ten szok
o... jeśli się dowie, że nie ma zwłok
Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie
Reasumując, naprawię gafę
trupa pakując z powrotem w szafę
I tu enigmat ciemny jak grób:
trupa już nie ma tam, gdzie był trup
Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie
Lecę na schody, zbiegam w piwnice
Nigdzie ni śladu trupa nie widzę
Wracam na górę - a niech to kat
Po mojej żonie też przepadł ślad
Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie
Trafu widocznie takiego łupem
padłem, że żona mi uciekła z trupem
Trafy przeklęte, gdy Ci do stóp
Z szafy wypada przystojny trup
Rany boskie...”.
Tekst ballady Jeremiego Przybory
Niepewność czy żona dotrzyma danego mężowi słowa, że go nie opuści aż do śmierci nurtuje. Skala tego nurtowanie nie jest mi znana, choć mniemam, że niemała.
Do tego należałoby dodać, że i samie nie jesteśmy pewni, czy słowa dotrzymamy. W czas coraz skuteczniejszego wdzierania się do naszej świadomości treści podsuwanych nam przez mendia niekiedy tracimy to własne „ja”, a skoro tracimy, to niby kto miałby dotrzymać danego słowa?
Są powody by przypuszczać, iż prawdopodobnie nie będzie wiele szans na tworzenie przez obywateli z utraconym własnym „ja” zespołów, wspólnot, społeczności, społeczeństwa rozumianego jako zbiorowość, w której procesy integracji konstytuują zbiorowość w społeczeństwo. Mimo to, bez zapewnienia osobom z resztkami własnego „ja” możliwości zespołowego działania na rzecz dobra wspólnego – Rzeczpospolitej nie będzie można zbudować. Co zatem tu będzie?
„Wszystko to byli ludzie (złodzieje jakże chętnie karani szubienicą), którym społeczeństwo stanowe nie było w stanie zaproponować niczego lepszego niż ciężka, bardzo słabo płatna, a często też tylko dorywcza praca. Perspektywy kobiet z najbiedniejszych warstw społecznych były jeszcze gorsze. Służba albo prostytucja – poza tymi dwoma niewiele ról życiowych pozostawało im do odegrania. Nie dziwi chyba zatem, że dla niektórych o wiele atrakcyjniejsze wydawało się życie ryzykowne, ale swobodne i obiecujące przy odrobinie szczęścia wzbogacenie się – życie złodziejskie.”. http://www.wprost.pl/ar/490015/Szubienice-kaci-i-wisielcy-czyli-zlodziejski-los-w-dawnej-Polsce/?pg=1 Czy ten opis to obraz z przeszłości, czy może także obraz teraźniejszości?
A jakie są dziś konsekwencje proponowania osobom ubogim i wykluczonym ciężkiej, słabo płatnej, często dorywczej pracy, poza emigracją? Nie ma szubienic, ale czy więzienia nie są dziś miejscem lokowania tych osób, które prawdopodobnie z powodu braku środków utrzymania częściej niż inne osoby są np. złodziejami?
Dziś złodziejami nie nazywa się tych, którzy zabierają coś komuś po kryjomu, tym samym pozbawiając go, czy ograniczając jego bogactwo. Czy nie zwykliśmy katów osób spychanych na margines nazywać osobami zaradnymi…?
Ale i kat nie może być pewny, czy gdy wróci z Białowieży wytrzebionej przez wadzę nie wypadnie mu trup z szafy, z którym oddali się jego druga, ta lepsza połowa.