sailorwolf sailorwolf
1691
BLOG

NA KONTENEROWCU

sailorwolf sailorwolf Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Private Logbook

Madison Mærsk

Sept.13 th 1994-Dec. 7th 1994



image


Czyli 29 portów w ciągu 2 miesięcy i 28 dni



image


15 września 1994

Upłynęło trochę czasu od kiedy ostatni raz pisałem swoje wspomnienia, ale wydarzyło się w moim życiu trochę nieprzewidzianych wydarzeń i nie dawały one czasu, żeby spojrzeć na to z dystansu.

W roku 1993, kiedy już pogodziłem się z losem, że na „Elasmie Fynie” , nudnym „coal-carrierze” o nośności 137 tys. ton, długości 270 m szerokości 43 m i zanurzeniu maksymalnym 17 metrów, na którym kurs zmieniało się średnio raz na tydzień, doczekam emerytury, nagle zostałem zwolniony. Po prostu przysłali mi list, że w związku ze sprzedażą wszystkich statków, to bardzo żałują ( to zrozumiałe zważywszy, z kim mają do czynienia), ale nie mają mnie na czym zatrudniać. Zwolniono razem 43 ludzi.

Właściwie to wpadłem w panikę, bo moje miesięczne dochody wynosiły wtedy 18 tys. koron, podczas gdy wydatki zabierały 14,600 koron.

Przede wszystkim poleciałem zaraz do arbejdsløskasy (kasy bezrobotnych) ile dostanę jak stracę robotę, a miła panienka ( w 99% takich instytucji grzeją dupami stołki takie miłe panienki) powiedziała mi, że po podatku 10 tys. koron.

Czyli minus 4600 koron, pod warunkiem, że samochód odstawię na kołki, a żywił się będę po śmietnikach.

Wróciłem do domu i myślałem intensywnie przez 24 godziny, ale nic nie wymyśliłem oprócz tego, że się muszę rozejrzeć za robotą. Chwyciłem listę armatorów i zacząłem wydzwaniać do różnych armatorów, ale odpowiedź brzmiała przeważnie „nie”, albo „oddzwonimy”, co znaczyło to samo. Tak to przeważnie bywa, kiedy człowiek w potrzebie.

Wypiłem dużą whisky, bo postanowiłem już dzisiaj nie jeździć i wtedy przyszły do mnie córki, 15 letnia Agatka i 11 letnia Laura.

Zaraz zaczęły nudzić, żebym im kupił psa.

-Właśnie straciłem pracę i nie mam pieniędzy! – Macie tu dwieście koron i kupcie coś do jedzenia, bo nic nie mam w lodówce! -

-Ale jak dostaniesz pracę, to nam kupisz psa? -

-Tak- powiedziałem na odczepnego, i poszły po zakupy.

Bez przekonania zadzwoniłem do armatora o nazwie „GT-Link” (Gedser Travemunde Link).

I DOSATAŁEM NATYCHMIAST TAM PRACĘ!!!

Dziewczyny właśnie wróciły z zakupami (kupiły 5 gatunków czekolady do smarowania) i za chwilę wyjąc i śpiewając jechaliśmy do psiego schroniska, za miasto. Jechałem bardzo wolno pamiętając swoją whisky i zaraz wracaliśmy ze wspaniałym dobermnanem, którego kazałem Agacie nazwać „Whisky” ale nazwała go Gin”

( zaplanowałem wtedy kupić Laurze jamnika o nazwie Tonic).

                Do roboty w Gedser na wyspie Falster pojechałem tydzień później. Mój armator jak się okazało ma trzy dość stare promy „Gedser Link”, „Falster Link” i „Baltavia”. Statki żeglowały między Gedser a Rostockiem, a właściwie Uberseehafen czyli końcem autostrady do Berlina, 4 razy dziennie latem i 3 razy dziennie zimą. Wszystkie były pod banderą Bahama, ale załogi składały się w 100 % z ryżych, blondynowatych Duńczyków i najgorsze płaciliśmy normalny lądowy podatek 53%.

Praca okazała się wygodna i bez stressów, bo pływałem 1 dzień i trzy dni miałem wolne. Początkowo przez te trzy wolne dni nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Jeździłem więc albo do Gdyni, albo do Århus przez Niemcy. W pierwszym przypadku było to w jedną stronę 580 km, w drugim zaś równe 500. Robiłem więc 2200 km tygodniowo i wkrótce mi się to znudziło. Cieszyłem się jadąc do Basi do Gdyni, ale już jadąc do niej wkurzałem się, że za dwa dni muszę wracać. Nie wspominając już o pieniądzach, a benzyny też za darmo nie dają.

W końcu popytałem i wynająłem w Gedser pokój u Edith Jensen, 75 letniej, energicznej i rozgadanej pani, która wynajmowała pokoje.

Jej dom stał koło dawno nie używanej wieży ciśnień i był budowany również do obsługi agregatu, który kiedyś zaopatrywał w prąd całe Gedser. Po agregacie został tylko fundament w wielkiej hali, której używano teraz jego depot piwa Carlsberg.

Dom był z czerwonej cegły i był tyle razy przebudowywany, że przypominał raczej krzyżacki zamek.

Wynająłem w nim mały pokój, za tysiąc koron miesięcznie.


image


                                                            U góry Gedser Link , u dołu Falster Link

Było tam trochę starych mebli, a jedyną moją własnością było bateryjne radio, które „ściągało” na falach długich Warszawę pierwszą.

W pokoiku pachniało intensywnie jabłkami i spało się tam wspaniale. Mieszkanie w Århus wystawiłem na sprzedaż.

Praca tutaj nie była nudna, zważywszy ogromny ruch statków na morzu i samochodów, które chciały się z nami zabrać do Niemiec, czy z Niemiec do Danii. Mój prom miał 4 duże restauracje, 2 snack bary, ale w mesie oficerskiej stała lodówka. Miała 2 metry wysokości i dwoje szklanych drzwi, a za nimi piętrzyły się stosy wspaniałych kanapek. (Dania ma specjalna szkołę, w której uczą jak robić kanapki. Nie dało się przejść koło tej lodówki i nie zjeść kanapeczki.

image

 Na mostku Falstera Linka

Samochody na car decku ustawiałem gęsto, że ledwo drzwi mogli otworzyć. Na prom wchodziło 1300 pasażerów i 166 samochodów osobowych, albo 20 18 metrowych ciężarówek. W razie dużego ruchu opuszczaliśmy dodatkowo pokłady na car decku zwane z duńska „hængedeæk” (pokłady wiszące).

Po załadowaniu pasażerów i pojazdów ruszaliśmy w drogę. Jeden oficer jechał do Rostocku, a drugi spał, a z powrotem na odwrót. Przelot Gedser – Rostock 2 godziny po 17 węzłów.

Na początku ja jeździłem do Rostocku zwalniałem przy boi R-3 i wołałem przez radio:

„ Warnemunde Traffic – Falster Link, wir passirer ”romio drei”, Ich wollen uber farwasser Warnowerft gehen”

Kapitan portu zgadzał się, albo wysyłał nas przez Wendte Platte, co przedłużało rejs o 5 minut.

Po zacumowaniu w Rostocku wołałem np:

„Kai personal, funf LKW, ein bus und funf und dreizich PKW bitte (czyli 5 TIRów, autobus i 35 samochodów osobowych proszę wysłać), a oni to znaczy ten cały „kai personal” wysyłał co chciałem, a ja ich ształowałem na car deckach gęsto jak się dało.

Po paru rejsach nauczyłem się nieszczególnie ufać tym co mówili ile aut jest zabukowanych. Kiedyś było niewiele niby aut i zaształowałem je w dwóch rzędach, a tu nagle dojechało tyle, że ledwo ich zmieściłem. Potem niezależnie od uzyskanych informacji pakowałem je w trzech rzędach. Czasami to śmiesznie wyglądało, bo 15 aut stało razem a reszta car decku ziała pustką, ale stateczności to nie szkodziło.

Po 4 rejsach dziennie, w mundurku wsiadałem na rower i pedałowałem pół kilometra do domu kupując po drodze świeże bułeczki.

 Wieża ciśnień w Gedser, własność Edith Jensen. Jako mróweczka stoję pod wieżą.

Problemy na „Falsterze” występowały całkowicie inne niż na innych statkach. Jeździliśmy tam ( a zamustrowany tam byłem przez 12 miesięcy od 22 sierpnia 1993 do 31 sierpnia 1994 roku) na mapach elektronicznych, a szufladzie nawigacyjnej była tylko jedna mapa papierowa, a mianowicie duńska mapa nr 186, dwie policyjne pałki i dwie pary kajdanek.


image

                                                 Szuflada nawigacyjna na naszym promie

Natomiast tuż za nawigacyjną na mostku mieliśmy zamykane pomieszczenie bez okien, którego używaliśmy jako więzienia. Zamknęliśmy tam parę razy pijanego pasażera, ale nie wyobrażam sobie walki z kilkudziesięcioma „Hells Angels”, którzy czasem przeprawiali się naszym promem na swoich Harleyach-Davidsonach. Na szczęście ci przeważnie byli grzeczni.

Na wiosnę przyjechała do mnie z Gdyni Basia, więc wynająłem od Edith całe mieszkanie za 1500 koron miesięcznie. Do tego Edith dała nam mały ogródek.

Ja wsiadałem na rower i jechałem na statek do pracy, a Basia uprawiała ogródek i szykowała posiłki piastując ciążę, która nam się, o dziwo przydarzyła. Było super i jeszcze zamontowałem antenę do polskiej telewizji. Za fajnie było, żeby mogło trwać długo.

W kwietniu znowu sprzedali statki i dostaliśmy wymówienie od 31 sierpnia 1994. Tym razem „na beach” poszło 100 osób, w tym 11 oficerów.

 image

Córka Agatka na car decku „Falster Linka”

Basia stwierdziła, że jest w piątym miesiącu i musi być pod stałą opieką lekarską, więc wróciła do Polski, a ja zostałem sam.

Na dokładkę na Falsterze 27 czerwca, w nocy stał się pożar. Było blisko katastrofy, ale pożar ugasiliśmy. Jeden kierowca, który zamiast przebywać poza car deckiem, położył się spać w kabinie samochodu udusił się. Była więc Izba Morska i dlatego to pamiętam.

          Mój przeklęty los tylko chwilami dawał się cieszyć szczęściem i zaraz sprowadzał mnie do parteru. Nieuchronnie zbliżał się okres wypowiedzenia 31 sierpnia 1994 roku.

Szczęście jeszcze błysło na chwilę bo udało mi się sprzedać mieszkanie w Århus, przy Falstersgade.

Przy okazji w Århus poszedłem do „arbejdsløskasse”. Siedziała tam ta sama panienka co wtedy.

- O to znowu ty?- zdziwiła się i wyliczyła mi, że tym razem dostanę po podatku 10,450 koron miesięcznie, aż do czasu znalezienia pracy, czyli do 5 lat.. Podziękowałem za informację i postanowiłem się jeszcze nie poddawać.

Wróciłem do Gedser i przygotowałem się do podróży do Kopenhagi. Wygrzebałem starą mapę Kopenhagi z zaznaczonymi adresami armatorów . Do bagażnika włożyłem dmuchany materac, kołdrę i poduszkę, zmianę ubrania i bladym świtem ruszyłem w drogę.

Najpierw odwiedziłem biuro oficerskich związków zawodowych, które wprawdzie mi w niczym nigdy nie pomogły, ale miałem tam przyjaciela, którego dobre rady zawsze sobie ceniłem. Wprawdzie przyjaciel już tam nie pracował, ale inny gość z biura poradził mi spytać u A. P. Møllera (Mærsk), bo tam podobno potrzebowali ludzi.

Byłem już w biurze Mærska, 6 lat wcześniej i odesłali mnie wtedy z kwitkiem, ale nie miałem nic do stracenia. Wtedy miałem duński dyplom 2 klasy, a teraz kapitana. Pamiętałem elegancję tego super biura super armatora i właściwie właściciela Danii. Miałem na sobie spodnie i sweter z drogiego sklepu, które kupiłem w okresie dobrej prosperity, jak pracowałem w Det Østasiatiske Kompagni, a węzeł na krawacie wiązałem z 5 razy, żeby był równy.

Zaparkowałem więc mojego wiernego Peugeota 405 w pobliżu Esplanaden, eleganckiej ulicy w centrum Kopenhagi, powiedziałem mu jak długo ma czekać) wziąłem tzw. „dyplomatkę” z dokumentami i wszedłem do tego wspaniałego, prostokątnego pudełka o lustrzanych, brązowych szybach

              Prowadzony przez „umyślną”, z numerkiem przypiętym do swetra przedstawiłem personalnej moją propozycję ewentualnej współpracy z koncernem, robiąc przy tym minę wyluzowanego człowieka sukcesu, który przyszedł do innego człowieka sukcesu, w celu odniesienia jeszcze większego wspólnego sukcesu.

Pani spojrzała na mój cały dorobek, wprasowany w cztery plastikowe, przezroczyste okładki i zawiodła mnie do innego pokoju.

- To już lepiej – pomyślałem – 6 lat temu załatwili mnie w 2 minuty przy kontuarze –

Następne pół godziny pani Conny latała w te i we w te przynosząc i kopiując coraz to inne papiery i testy do wypełnienia.

W końcu pożegnaliśmy się bez wylewności i ruszyłem dalej szukać roboty. Niestety bez powodzenia. Odwiedziłem 6 armatorów.

Pojechałem do Århus zobaczyć się z dziećmi i popytać tamtejszych armatorów. Niestety też bez powodzenia.

Wiedziony jednak jakimś dziwnym instynktem zadzwoniłem z budki na strøgecie (taki deptak w środku miasta Århus) do Edith, do Gedser. Ta przez 15 minut opowiadała mi o pogodzie i sukcesach w ogródku i w końcu sobie przypomniała:

-Aaaa, ktoś do ciebie dzwonił – powiedziała - mam tu gdzieś zapisane. Ooo, mam A. P. Møller. Chcą cię tam zatrudnić, masz tam zadzwonić. -

- O, kurwa! – wyraziłem swoją radość i zaraz wystukałem numer Mærska i poprosiłem Conny.

- Tak- potwierdziła- mustrujesz 12 września na „Madison Mærsk”. Angaż prześlemy poleconym. Podaj tylko obwód klatki, wyślemy ci kombinezony –

Były to warunki nietrudne do spełnienia, więc zmierzyłem się w najbliższym sklepie.

I tak zacząłem pracę u A .P. Møllera.

22 września 1994 Newark

Bylem tu w 1974 roku na statku PLO „Mieczysław Kalinowski”. Zadzwoniłem do mieszkającej w Nowym Yorku mojej kuzynki Krysi Gutt. Jest ona córką Stanisława Gutta, który ukończył Polską Szkołę Morską w Southampton w roku 1941. Potem pływał na okręcie podwodnym „Wilk” i do końca wojny w konwojach.

28 września 1994, w drodze z Miami do Panamy

Tak więc streściłem na trzech stronach, co się ze mną działo przez ostatni rok . Teraz, od dwóch tygodni żegluję na statku „Madison Mærsk”. Statek jest zbudowany w Odense w roku 1991, ma 60 350 dwt, 294 metry długości, 32 metry szerokości, 64 480 KM, ładuje 4200 TEU w tym 500 reeferów.

Jest na nim prządek jak w Navy. Kapitan jest kapitanem, oficer oficerem, a marynarz marynarzem.

Jak w latach 19723/74 płynąłem do Australii i Nowej Zelandii na „Janie Matejce” to nazwisko kapitana było owiane legendą grozy, jak się okazało w pełni zasłużoną. Jak się okazuje po latach takich kapitanów wspomina się najcieplej.

U tego kapitana pozycja z dwóch namiarów, to nie była pozycja tylko krzyżyk, a latarnie morskie i ich charakterystykę trzeba było znać na pamięć z góry na całą wachtę, nie było mowy, żeby na wachcie usiąść, albo włączyć radio. Mostek codziennie o świcie był myty, oficer nie mógł być z marynarzem na ty, a port przeznaczenia do dziennika okrętowego wpisywano dopiero po jego osiągnięciu.

Kto mógł przewidzieć, że kiedyś cena sekstantu będzie dużo wyższa niż cena odbiornika GPS?

Pokazałem kapitanowi reklamę naszego, polskiego komputera Optimus, a on na to, że parametry ma bardzo dobre.

Najlepiej się czuję na mostku jak grzeję 25 węzłów, a z góry tego nie widać, no chyba, że się spojrzy na spieniony kilwater. Poza tym w ogóle nie słychać naszej maszyny, jak na żaglowcu.

Po mojej wielkiej kabinie porozwieszałem po ścianach zdjęcia moich dzieci, puściłem kasetę Breakoutów i zaraz zrobiło się jak w domu.

Zauważyłem ciekawą zależność- kiedyś cieszyłem się jak wchodziłem do portu, teraz się cieszę jak z niego wychodzę. Z ulgą rzucam cumy i wychodzę w morze. Zaliczyliśmy już 8 portów, prawie co dzień port. Przelot 11 dni będzie dopiero przez Pacyfik. Spokój, tylko wachty, sen i książki.

W bibliotece statkowej nic ciekawego, tylko dwie jakie takie „Na wschód od Edenu” Steinbecka i „Wyspy i morza” Hemingwaya, obie po duńsku.

Reszta to rewelacje wyzwolonych kobiet, albo podręczniki fotoamatora. Jak się nie będę spieszył to te dwie mi wystarczą, jedna ma 600 stron, a druga 300.

Jedzenie dobre, założyłem się z grubasem moim asystentem Bjornem kto więcej schudnie. On ma 18 lat, ja 44. On waży 106.5 kg, a ja 111 kg, ale u mnie jest trochę mięśni, a u niego wór tłuszczu. Jak na niego patrzę, jak wrzuca w siebie zupki i sałatki, to zaraz mi się lepiej głoduje.

Klimatyzacja działa bardzo dobrze, dopiero na alarmie pożarowym, jak wyszedłem na zewnątrz i walnęła we mnie mokra poducha o temperaturze 35 stopni C, to zdałem sobie sprawę gdzie jestem. Świat się zmienił od czasów kiedy zaczynałem pływać.

       Myślę, że wszyscy ludzie żałują, że się za wcześnie urodzili. Weźmy taką Cathy z książki „Na wschód od Edenu”. Właściwie czytelnik, dzięki autorowi zrobił z niej potwora bez ludzkich uczuć, a właściwie walczyła tylko o to, by być wolna i robić to, co się jej podoba, a wszyscy inni próbowali, żeby żyła tak, jak oni sobie życzą. Dziś nie musiałaby mordować rodziców, ani strzelać do męża. Zgodnie z panującym dzisiaj prawem od rodziców by się wyprowadziła, a z mężem rozwiodła.

                 Właściwie, dzięki autorytetowi Steinbecka czytelnik wpada w pułapkę. Należałoby napisać antypowieść – te same wydarzenia widziane oczami Cathy. Ale ta książka powstała prawdopodobnie z bardzo podłych motywów Steinbecka. Po prostu bardzo podobna do Cathy kobieta dała Steinbeckowi kosza i powieść powstała w szale bezradnej zemsty.

                    I tak to właśnie widzę klasykę literatury światowej. Jak na razie na statku nastrój fajny, nie ma kwasów, jak to czasem bywa w długich rejsach. Do domu na razie nie dzwoniłem, bo nie zawsze w porcie przyniosą telefon

, a satelitarny jest bardzo drogi. Wypełniłem swoją pierwszą u Mærska kartę nadgodzin, których w tym miesiącu będę miał około 50. Czyli nie zarabiam wcale więcej niż w „Europa Linien” na promach. Może się w końcu uda coś odłożyć na cięższe czasy.

     Na razie nic ciekawego mi przychodzi do głowy, oprócz tego, że po raz pierwszy podają tu dobrą herbatę. Na poprzednich statkach zawsze śmierdziała kawą. Pewnie używali tych samych termosów.

     Przez Kanał Panamski płynąłem pierwszy raz na „Politechnice Szczecińskiej” w roku 1975 w drodze z Japonii do Gdyni. Byłem wtedy starszym marynarzem i jechaliśmy Gdynia- Nagoya-Vancouver- Gdynia. Jak się stało za sterem to się płynęło jak przez dżunglę-naokoło kwiaty, drzewa i ptaki. Niestety nie mam aparatu, bo zostawiłem Basi, żeby robiła zdjęcia naszemu dziecku, jak się tylko urodzi. W Hong Kongu, albo Singapurze zaraz kupię aparat. No i trzeba już pomyśleć o prezentach pod choinkę. A dla siebie kupię prawdziwej chińskiej herbaty. Jeśli chodzi o słowotwórstwo to „herba” znaczy z łaciny „zioło” a „ta” znaczy „herbata”. Zresztą pasuje to do angielskiego „tea”. Po polsku „herbata” znaczy więc „zioło herbaty”.

W Kanale Panamskim


image






 Trochę się czułem na tych promach niedowartościowany. Jestem poważny marynarz długodystansowy, a nie konduktor. Czyli chart, a nie mops. Tylko opalać to mi się nie chce. Za gorąco. Spytam ochmistrzyni, może ma kwarcówkę?

Ochmistrz po duńsku to „hovemester”, czyli „mistrz dworu”. Podobny źródłosłów jak w Polsce.


image

                                                             Ja jako Herkules

No to płyniemy przez Kanał Panamski. Po obu burtach dżungla z palmami i zaroślami. Kiedyś jak czytałem książki Arkadego Fidlera, to marzyłem, żeby coś takiego zobaczyć, a teraz wstyd przyznać-wróciłem z mostku, zaciągnąłem rolety i poszedłem do koi.

 Kanał ten ma podobno 43 mile długości i został zbudowany na przełomie wieków przez Amerykanów oczywiście. Na początku i końcu kanału po trzy śluzy. I największe statki, które się w tych śluzach mieszczą nazywamy „panamaxami”. Jednym z nich jest właśnie „Madison Mærsk”.

 Statków płynie „od pyty”, na liście pilota widziałem nawet jakąś polską nazwę, chyba „Szczecin”.

Jak będę w drodze powrotnej miał aparat, to narobię zdjęć, choć szczerze mówiąc bardziej cenię polskie lasy na Podlasiu np. w Dzikich ( miejscowość nad Supraślą).

Tam można było powisieć między sosnami w hamaku, nasmażyć kani, a wieczorem spuścić flagę i pograć w brydża.

         A z tym hamakiem to było tak:

Jak byłem na statku PLO „Grudziądz” to były jeszcze tzw. alarmy awaryjne. Przeciągało się wtedy na linach pod kadłubem statku drewnianą „łatę” na linach, którą umiejscawiało się na „dziurze”, i statek był szczelny. I kiedyś podczas takiego alarmu wyciągnęliśmy kawałek rybackiej sieci. Zabrałem ten kawałek i nauczyłem się węzła, którym ta sieć była wiązana. Potem wziąłem od cieśli dwa półtorametrowe trzonki do siekier, a od bosmana szpulę sznurka i uplotłem ten hamak posługując się oczywiście świeżo nauczonym węzłem. Powodem głównym stworzenia mojego hamaka był nawalony highpress i niemożliwa do wytrzymania temperatura w kabinie. No i sypiałem na moim hamaku uwiązanym do dwóch wentylatorów na pokładzie szalupowym, aż dojechaliśmy do Europy. Potem zabrałem hamak i zawiozłem na wakacje do Dzikich.


image


Oto mój własnoręcznie upleciony na „Grudziadzu” hamak wiszący teraz w Dzikich, w lesie


Przy obiedzie w mesie siedziało przy stołu dwóch strasznie grubych amerykańskich pilotów. Było curry z owocami, a na deser kiwi. Lubię takich grubasów, bo jestem przy nich chart. Najchętniej w ogóle bym nie jadał obiadu jak stary, ale przed lunchem tylko wietrze co tam nasz kucharka Inge upitrasiła.

Trzeba będzie pomyśleć o jakimś mieszkaniu w Gdyni, ale jak mówi moja Basia w zaawansowanej ciąży „wszystko się z czasem rozwiąże”. Podobno wysłała mi listy i gazety, ale pewnie dostanę je dopiero w Los Angeles, albo San Francisco.

          Za bulajem przesuwa się dalej panamska dżungla, zaraz mnie obudzą i będziemy cumować w drugiej śluzie i wypłyniemy na Pacyfik, zwany z duńska Stille Havet. Potem kursem NW zaczniemy się przesuwać wzdłuż wybrzeży Meksyku w stronę Kaliforni.

    Teraz za bulajem oglądam południowy brzeg kanału, ale za to wracając będę oglądał północny. Szczerze mówiąc, chociaż nie mam nic przeciwko kontenerowcom, to jeden rejs , dla odpoczynku przejechałbym się bulkcarrierem z jednym portem docelowym.

Przed chwilą zadzwonił telefon i powiedział:

- „ No Peter, det er skipper, klokken er kvart i tre, klokken tre er vi i slojsen”

( Mówi kapitan, jest za 15 trzecia , o trzeciej jesteśmy w śluzie) – zakładam więc kombinezon z białą gwiazdą i grzeję na mostek.

image


A teraz jest 1800, czyli w Polsce pierwsza w nocy 1 października 1994, a my WYSZLIŚMY Z KANAŁU (Boże jak to dwuznacznie brzmi). Wszyscy są szczęśliwi, że mamy parę dni przelotu i spokojnej żeglugi.

   Cały czas rozmyślam o moim nowym dziecku, które się niedługo urodzi. Pewnie będzie rozkoszne, a my będziemy zapychać z wózkiem po bulwarze.


image


                                        Tradycyjne zdjęcie z sekstantem

Każdy marynarz w rejsie, a przynajmniej ja tak mam, że marzy o rodzinie. Ja mam też rodzinę, już drugą w moim życiu. Moja rodzina składa się na razie z Basi i jej ciąży, ale z poprzedniego małżeństwa mam troje dzieci w wieku 19, 16 i 11 lat. I teraz mam nadzieję, że kiedyś będziemy zasiadać przy wielkim stole w moim domu, którego jeszcze nie mam.

Mieszkanie w Danii sprzedałem z wielkim trudem po trzynastu miesiącach od wystawienia na sprzedaż. Kiedyś je lubiłem, potem już nie, bo kosztowało utrzymanie go fortunę, a ja kupiłem je w dobrych czasach, kiedy dużo zarabiałem. Nauczyło mnie to jednego - „ nawet w najlepszych czasach przewiduj, że mogą przyjść gorsze”.

Samych dodatkowych opłat i podatków i operacja zamiany pożyczki kosztowała mnie 37 tysięcy koron, oprócz comiesięcznych spłat. Jeszcze raz okazało się, że sprzedać jest dużo trudniej niż kupić. Szczerze mówiąc nie powinienem o tym pisać, ale może kiedyś przeczytam to przed kominkiem własnego domu i będę się śmiał z tych problemów. A ogień będzie się odbijał w bombkach na choince i trzaskał wesoło.

 1 październik 1994, Pacyfik

Wyjąłem na stół teczkę ze swoimi starymi, polskimi dokumentami. Najpierw wziąłem do ręki moją ostatnią książkę żeglarską. Przejrzałem wszystkie zamustrowania i przypomniałem sobie statki, moje kabiny, bliskie twarze kumpli i trochę się wzruszyłem.

          Za plastikową okładką z napisem Polska Rzeczpospolita Ludowa i Książka Żeglarska, znalazłem zaświadczenie o odbytym kursie ratownictwa życia ludzkiego na morzu i świadectwo zdrowia, ważne do 26 lipca 1987 roku.

          W tym małym budyneczku w Gdyni na ulicy Chrzanowskiego odbywały się nieraz historie warte opisania.

             Lekarz wydający te świadectwa zdrowia był nieraz zmuszony do rozstrzygania dylematów moralnych i honorowych, do których prowadziły skomplikowane układy ludzkich losów.

Oto na przykład młody człowiek z mina skazańca siedzący na krześle na korytarzu. Żona ma zaraz rodzić, a jego wysyłają ma 8 miesięcy do Wietnamu. Ostatnią nadzieją jest lekarz, ale lekarz może podpaść Działowi Mustrowań PLO, jeśli wyda wątpliwe zaświadczenie. Rozgrywa się więc tragedia rozdartego serca i kłamstwa w dobrej wierze. Jeśli lekarz wykluczy tego człowieka z rejsu, to ktoś inny przeklnie swój los i głupią żonę, która odebrała od listonosza telegram, przyznając tym samym, że mąż jest w domu przerywając mu urlop w połowie.

     Albo inny obrazek. Na krześle siedzi stary motorzysta. Pływałem z nim, więc wiem, że za granicą musiał chodzić do szpitala, bo miał problemy z sercem i w końcu zabrano mu świadectwo zdrowia.

     Jest ładnie ubrany i stara się wyglądać „zdrowo” i jest gotowy na wszystko, żeby dostać świadectwo zdrowia. Mogę się założyć, że ma nawet w kieszeni przygotowana łapówkę. Pływał całe życie, żona go opuściła, dzieci go nie chcą znać, a on ma dopiero 56 lat. Statek to dla niego wszystko, co ma. Lekarz jest w kropce, chce mu pomóc, ale co może zrobić?

     Jeśli byłbym tym motorzystą też bym chciał popłynąć nawet jeśli miałbym umrzeć na morzu.

      Znalazłem też 10 przejazdowy, tylko cztery razy skasowany bilet na trolejbus. Pewnie z jakiejś dejmanki, gdzie w godzinach pracy dział dejmański wysyłał „dejmanów” na Witomino, na cmentarz, na pogrzeby zmarłych marynarzy PLO, nawet jeśli się ich w ogóle nie znało. Dawali wtedy bilet na trajdek. Czasami trzeba było powiedzieć nad grobem parę słów od kolegów z morza, a nie wiadomo było, co powiedzieć, bo się go w ogóle nie znało.

Do tego znalazłem jakąś „wkładkę dewizową”, która nigdy nie wiedziałem do czego służy. Mi do niczego.

Wszystkie te szpargały napełniły mnie jakimś ciepłym wzruszeniem wspomnień. Na dokładkę znalazłem klucze do mieszkania, które wcisnęła mi na pożegnanie Basia. To na znak, że tam w Gdyni jest moje miejsce i tylko tam mogę być szczęśliwy. Wprawdzie mieszkanie nie jest ani moje ani jej, tylko wynajęte, ale jak się nie ma co się lubi …itd.

A teraz z innej beczki. Przechodziłem dzisiaj koło wagi i myślę sobie „Eeeee co tam, zważę się. Wprawdzie to dopiero 10 dni jak się założyłem z Bjornem, ale….”

I wziąłem i zważyłem się i co? Ze 111 kg zostało zaledwie nędzne 109, 3 kg. Od razu zachciało mi się dalej kroczyć raz wybraną drogą, choć mnie akurat w dołku ściskało.

„E napiję się bezołowiowej coca coli, to tortura minie”.

Tortura odchudzania się polega na tym, że człowiek porusza się głodny wśród stert dobrego żarcia przez wiele miesięcy, a właściwie przez całe życie.

W tym przypadku los ludzki jest bardzo niesprawiedliwy.

Na przykład I mechanik. Ile razy wejdę do mesy, czy pentry, on zawsze jest obecny i zawsze coś je. I co? I nic. Jest szczupły jak foto model. Ja już wolę być taki jaki jestem.

    No ale przez to moje pisanie jeszcze ani raz żadnego filmu nie widziałem. Idę do salonu jakiś film zobaczyć.

Choć właściwie lepiej poczytać na leżąco-zaraz zacznie się kocioł z Kanałem Panamskim a potem ładowanie w Los Angeles, a właściwie w Long Beach który ma się do Los Angeles jak Nowy Port do Gdańska. Może coś kiedyś wymyślą, ale na razie trzeba każdy kontener wpisywać do komputera po jednym według stowage planu.

Pogoda wspaniała, mijamy Kostarykę, bezwietrznie, morze niebieskie, niebo niebieskie, statek niebieski, mój kombinezon niebieski, „Chabry z poligonu,- niebieskie berety, a wśród nich i ja”.

To był festiwal w tym Kołobrzegu. Ale ciekawsze piosenki żołnierskie pamięta się do końca życia.

 Jednemu autorowi słów wyszło nawet, że „będą bronić socjalizmu bram”. Teraz ma biedak przesrane.

Zostało już tylko 68 dni do domu. W tym Singapurze to muszę zrobić większe zakupy. Stamtąd wracamy do domu, więc może będzie trochę czasu. Aparat i sto innych rzeczy niezbędnych do kupienia. Słońce akurat zachodzi nad Oceanem, a on dalej Spokojny.

Ja natomiast puściłem sobie mazurki Chopina w wykonaniu Rubinsteina.

      W 1975 wracaliśmy na statku „Politechnika Szczecińska” z Japonii przez Kanadę .

        Załoga była pokłócona, atmosfera nieciekawa a my z cieślą i paroma innymi (byłem wtedy starszym marynarzem) popijaliśmy japońską whisky „Santor” i próbowałem cokolwiek na środku oceanu złapać na radiu.

I nagle wśród trzasków i szumów złapaliśmy walca Chopina. Zrobiło nam się ciepło na sercu, a niektórzy mieli nawet łzy w oczach, choć niby nie lubili Chopina.

     Człowiek ma tę polskość w podświadomości. Ale cóż jak się popływa parę lat to się przeważnie zostaje na całe życie.

                    Tutaj gdzie jestem, w Mærsku się pływa pół na pół. Tego mi zazdroszczą kumple na normalnych kontraktach. Sam sobie też tego zazdroszczę. Siedzę na urlopie, a oni mi płacą. Niestety tyle razy już straciłem pracę, że nie wierzę, że to potrwa długo. Ale „trwaj chwilo, jesteś piękna” jak mówili poeci. Choć właściwie wielu mówiło bez sensu, ale do rymu.

     Ponieważ wczoraj była sobota, to dzisiaj jest niedziela. W taką niedzielę na statku, to marynarz wstaje, goli się starannie, a potem jeszcze kąpie, perfumuje, zakłada czystą koszulę, potem elegancki i pachnący wychodzi na pokład, zapala papierosa, po czym wraca do kabiny, rozbiera i kładzie do koi.

   Od dziś biorę się do swoich starych numerów nawigacyjnych. To znaczy łączę tradycyjną, starą nawigację z urządzeniami zaawansowanymi technicznie. Dziś będę obliczał azymuty ciał niebieskich przy pomocy GPSu. Jak zwykle mam ze sobą mój stary kalkulator z pękniętą szybką, który kupiłem w Bremen 10 lat temu za 10 marek. Ciągle działa.

Oto mój wierny stary kalkulator. Cały jest poobklejany wzorami z trygonometrii sferycznej. Karteczka widoczna to wzory na obliczanie azymutu i wysokości ciała niebieskiego.



image


                         sin t

tg Zn = -------------------------------

               cos t sinf- cos f tg d

sin h = sin f sin d+ cos f cos d cos t

                    sin d – sin f sin h

cos Zn = ----------------------------------------

                           cos f cos h



Moje wspomnienia piszę na najróżniejszej maści papierze firmowym. Obecnie na papierze Mærska, ale znalazłem parę kartek firmy „Europa Linien” (tej od promu). Kartka, kartce nierówna. Mam słabość do pamiątek. Mam wśród moich gratów w Gedser filiżankę PLO i Det Østasiatiske Kompagni. Obie firmy jako armatorzy już właściwie nie istnieją.



image


Oprócz tego mam kilka złachanych przez huragany flag armatorskich i chcę na nich leżeć w trumnie. Mundur też mam gotowy, raz go nawet go przymierzyłem. Na wieku ma być przybita czapka, jeszcze nie wiem jaka, bo mam ich kilka. W każdym razie jak pogrzeb latem, to czapka ma być w pokrowcu, a jak zimą to bez pokrowca. Porządek musi być.

Muszę odpisać dzieciom na listy, które dostałem na urodziny. Ale to później, najpierw napiję się bezołowiowej coca coli (tzn. cukier 0%) a potem położę się z książka do kojki. Niedziela to niedziela ostatecznie.

Jakieś 25N i 113W, 4 października 1994 roku

     Jutro Los Angeles, a pojutrze tzn. 6 San Francisco i 11 dni spokojnego przelotu do Yokohamy. Właściwie 10 dni, bo mijamy linię zmiany daty, więc 10 dni. Może przyjdą jakieś polskie gazety, to się poczyta. Codziennie robię coś na komputerze, bo rozwija się to zmienia strasznie szybko. Niewiele to trudniejsze od maszyny do pisania. Każdy palant, co się nauczy wciskać parę klawiszy uważa się za „informatyka”. W każdym razie na poziomie „monkey see, monkey do” czyli „małpa widzieć, małpa zrobić” każdy potrafi. Po prostu wygodna szafa z aktami. No może kiedyś wymyślą wysyłanie poczty elektronicznej? Na razie lecimy na teleksach.

Ale na mostku jest parę komputerów, nawet do kontroli maszyny.


image


Komputery mostkowe na mostku









image

Maszynowe komputery na mostku

Już liczę dni do końca rejsu. Jestem z siebie dumny, że udało mi się sprzedać mieszkanie i nie mieć żadnych długów. Wszystkiego musiałem nauczyć się na własnych błędach, bo nikt mi nic nie powiedział. To znaczy, jak bym spytał to by może i powiedział, ale nie wiedziałem o co pytać.

Właściwie mogę powiedzieć długo i ciężko pracowałem na status bezdomnego i w końcu go osiągnąłem. Mam tylko klucze od mieszkania Basi i tam jest długość i szerokość geograficzne mojego „point of destination”, A może tylko „way point”? Tego się nigdy nie wie, W każdym razie zaczynam życie czwarty raz od zera. No właściwie od zera tylko w sensie materialnym, bo mam to, co najważniejsze - kochaną kobietę i mające się niedługo urodzić dziecko.

I ostatni raz na temat sprzedaży mojego mieszkania – ten makler co mu sprzedałem moje mieszkanie miał wystawiony przed biuro plakat – dziś do sprzedania 65 mieszkań w centrum Århus!

              Wczoraj przeprowadziłem błyskawiczną ( 1 minuta i 20 sekund) rozmowę przez satelitę z Basią-czuje się dobrze. Poród za dwa miesiące. Teraz to nawet jakby były jakieś problemy to dziecko i tak by się urodziło, najwyżej poleżałoby trochę w inkubatorze.

    Za dwie godziny wchodzimy do Long Beach w LA. Mamy trzymać windy cumownicze na hamulcach, a nie na tensorach, pomimo bardzo wysokich pływów. Pewnie znowu jakieś szczególne, amerykańskie przepisy. Amerykanie bardzo dużo wymagają pod względem bezpieczeństwa od statków przypływających do nich z zagranicy, natomiast sami pływają po tych swoich „świętych” wodach na takich gruchotach, że strach pomyśleć co by się stało, gdyby coś się stało. Na przykład bunkierka, która dawała nam paliwo w Newark miała 53 lata. Ciekawostka – bunkrowania u Mærska dokonuje 1 oficer z pokładu.

Zawsze jak się zbliżamy do wód USA to radio aż kipi od wspaniałej muzyki.

Dziś, jak mijaliśmy San Diego zwietrzyły nas dwa amerykańskie „war ships”. Stary przyszedł na mostek i powiedział : mają kilkaset osób załogi i każdy chce skręcać w inna stronę. Ten co go zmieniłem na Madisonie też był z Navy.

W każdym praca na Madisonie nie różni się niczym od innych kontenerowców- no może z technologią nawigacji maszyny są 2 lata przed innymi.

Gadałem z chiefem mechanikiem i on opowiedział mi o PMS. PMS czyli Planning Maintenace System polega na tym, że codziennie na jego biurku w komputerze pojawiają się napisy, co dzisiaj ma być wymienione, albo ma być dokonany przegląd. I nie ma dyskusji część dobra czy zepsuta ma być wymieniona, a raport automatycznie wysyłany jest do biura.

Z jakiejś książki filozoficznej dowiedziałem się kiedyś, że ludzie wybitni są przeważnie skończonymi egoistami. Ja jestem egoistą, ale to znaczy tylko, że bycie egoistą jest warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym, żeby być wybitny.

W ogóle z tej samej książki dowiedziałem się co nieco o folozofii starożytnych Greków. Więc nie jestem cynikiem, ani stoikiem ale raczej epikurejczykiem, których filozofią było „carpe diem”.

   No czuję, że za dwie godziny będę zasypany listami i gazetami po szyję. Żebym tylko zdążył odpisać do Yokohamy. Potem już nie ma co wysyłać, wcześniej dojadę ja niż moje listy.

Najpierw posegreguję to, co dostanę w pudełkach według ważności, a potem wezmę ryzę papieru i będę odpisywał. Oczywiście kpię w tym momencie satyrycznie.

Statek zwolnił, zaraz mnie zawołają na mostek. Ale pogodę tu mają wspaniałą. Październik, a tu słońce i 24 C. I na razie nic więcej nie mogę powiedzieć o Los Angeles.

Jutro natomiast prawdopodobnie powiem, że widziałem tylko mnóstwo kontenerów i dźwigów, bo na noc innego nie było czasu. Ale ciągle mi się zdaje, że będę tu jeszcze tysiące razy, więc zdążę wszystko zobaczyć. A jak nie będę i nie zobaczę to i tak świat wielkiej krzywdy miał nie będzie. Ale na razie , na podejściu coraz więcej platform wiertniczych. A na nich prawdopodobnie siedzą platfusy i wiercą.

No, godzina 1700 mamy zacumowane. Mærsk ma tu swoją keję z niebieskimi dźwigami, roll trailerami, ciężarówkami, sztaplarkami – wszystko absolutnie jest niebieskie, a gdzie wlazło to jeszcze domalowali białą gwiazdę.

                        Dziś dowiedziałem się, że na giełdzie jedna akcja Mærska kosztuje 126 tysięcy koron. I jeszcze nie każdemu sprzedadzą. Trzeba jakichś specjalnych zasług, żeby sprzedali. Nie będę się dowiadywał co to za zasługi, bo nie grozi mi na razie posiadanie takiej gotówki na zbyciu.

No więc widzę Los Angeles z pokładu- po prostu grupa drapaczy chmur, a na pierwszym planie jakiś pasażer 3 kominowy o linii z lat trzydziestych. Podejrzewam, że to „Queen Mary” przerobiona na hotel. I nic więcej nie zobaczę, bo nie ma czasu. Ale Hong Kongu nie daruję.

I takie to nasze biedne marynarskie życie. Z braku innych możliwości po latach przyjemność sprawia sama praca. Może dlatego, że coraz lepiej się ja zna. A jak się coś umie, to się lubi. Tym bardziej, że nie umie się nic innego. Jak byłem młody, to się bałem, że zostanę takim morskim zwierzem, ale jak już nim jestem, to widzę, że to nic strasznego.

Każdy się musi w czymś wyspecjalizować.

image



                                                   CDN



sailorwolf
O mnie sailorwolf

Jestem emerytowanym marynarzem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości