sailorwolf sailorwolf
4027
BLOG

Na kontenerowcu II

sailorwolf sailorwolf Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

No idę na kolację, a potem wracam do biura. Na razie nie ma tej masy listów, których się spodziewałem.

    No, w końcu doszły listy – od Basi, od Jørgena, od adwokata, co sprzedawał mieszkanie, no i gazety.

8 października 1994 Oakland,

Dziś, czyli 8/10 jesteśmy już na kursie 268 do Yokohamy. Wczoraj byłem w mieście, to znaczy w Oakland, bo do San Francisco trzeba by jechać 20 minut taksówką, a na to oczywiście przeładunek by mi nie pozwolił. Nie liczyłem na żadne emocje, ale jedyne co kupiłem to jednorazowy aparat na 27 zdjęć. Właściwie Oakland ro wielkie China Town, w moim aparacie nawet nie ma angielskich napisów.

    O pierwszej w nocy rzuciliśmy cumy i jedziemy przy spokojnej pogodzie na zachód. Można trochę odpocząć przed następnym szaleństwem ładunkowym na dalekim wschodzie.

Najpierw wrzuciłem do komputera floppy disk z ładunkiem niebezpiecznym, a następnie przygotowałem depesze typu SHIP. 21 lat temu wykładowca pan Piątkowski o pseudonimie „Kropelka” uczył mnie meteorologii, a ja wcale nie wierzyłem, że kiedyś będę tej wiedzy potrzebował, to teraz chyle przed nim czoła.

      Na supernowoczesnym statku w roku 1994 cztery razy dziennie o godzinach 00, 06,12 i 18 UTC wysyła się depesze meteorologiczne typu SHIP. Depesza taka składa się z kilkunastu 5 cyfrowych kluczy nadawanych do stacji brzegowych ze statku. Klucze są tak pomyślane, że opisują stan pogody na danej pozycji i to pozwala na sporządzenie prognozy – oczywiście w oparciu o wiele takich telegramów z wielu statków.

   A teraz siedzę w kabinie i spoglądam spokojnie na spokojny Ocean Spokojny. Z radia leci Jazz Jamboree 1965 z muzyką Krzysztofa Komedy.

 Listy już przeczytane, nawet moi przyjaciele z Danii nie zapomnieli o moich urodzinach, o których ja zapomniałem. Został mi jeszcze do przeczytania tylko tygodnik WPROST. Choć trochę za dużo reklam w tej gazecie.

N 37 40’ , W 40 00’, z San Francisco do Yokohamy, na kursie 268

Coraz lepszy jestem w użyciu komputera. Może niedługo zacznę na nim pisać mój Prywatny Dziennik Okrętowy? To bardzo wygodny sposób- wszystko poprawia się na ekranie, a drukuje już tylko poprawione. Choć szczerze mówiąc jeden napisze na komputerze 1000 stron głupot, a drugi długopisem 2 zdania, które przejdą do historii.

image


A oto codzienny widok. Między portami zmienia się tylko konfiguracja kontenerów. Teraz dwa dni od lądu, ale robi się coraz chłodniej. Coraz więcej roboty w przygotowaniu do dalekiego wschodu, a oprócz tego dwa razy dziennie wachta. Duńskiej załogi jest tu tylko 12 osób, więc nikomu roboty nie zabraknie. Na manewrach podaje się z dziobu 2+1 i z rufy też 2+1 tyle, że na tensorach. Wszystko stalówki grube jak męskie ramię. Mamy oczywiście na dziobie i rufie bow i stern thruster firmy KaMeWa. Więc stary manewruje jak samochodem.

Poszedłem wczoraj do salonu. Ktoś tam siedział i oglądał wspaniały amerykański film. Ludzie przebrani w skóry ścinali olbrzymie grzyby, z których budowali tratwę, ale pojawiła się olbrzymia jaszczurka, która im grzyby pozjadała i nie mieli na czym płynąć. Wytrzymałem 10 minut tej oskarowej produkcji. Wyszedłem w momencie kiedy bohaterski Amerykanin, biorąc w obronę piękną kobietę rzucił dzidą w jaszczurkę i trafił ja w paszczę. Inni widzowie mogli wiec pomyśleć, że nie wytrzymałem napięcia. Że coś takiego można produkować?

    W ogóle będąc na lądzie odniosłem wrażenie, że napotkani ludzie byli jacyś smutni i pokorni. Wielu osób żebrało o parę centów. A może mi się zdawało?

Ale mam dosyć swoich kłopotów, żeby się nad tym zastanawiać.

W drodze z Kobe do Hong Kongu 19 października 1994

I po Japonii. Oczywiście mowy nie było, żebym wyszedł na ląd, ale nie byłem specjalnie ciekawy. Za to wykonałem najdroższy i najważniejszy telefon w życiu. Otóż zadzwoniłem 3 minuty za 2160 jenów i dowiedziałem się, że moja kobieta zrobiła USG i że urodzi mi się syn. Nie wiedziałem, że doczekam kolejnego ojcostwa na takich nowoczesnych aparatach, że będę z góry wiedział co się urodzi. W sumie to dobrze, bo się człowiek przygotuje z góry i łatwiej sobie wyobrazić potomka. Będę miał ładny życiowy bilans-dwie dziewczynki i dwóch chłopców, a jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. W ogóle lubię jak mam w życiu porządek – kobieta z brzuchem w domu, a ja na morzu.

Basia jest tego samego zdania, mam nadzieję. Teraz sobie tylko wyobrażę ten wózek, co go podobno kupiła.

     Właściwie to się czuję jakby już urodziła. Wszystkie te maleństwa są na początku identyczne. Nawet jak w szpitalu podmienią to matka nie pozna. Nie wiadomo ile takich przypadków było.

     Dziś na mostek przyszedł do mnie aspirant maszynowy, żebym mu pomógł rozwiązać zadania z matmy. Zadania prościutkie, a ten kombinował jakby miał proch wymyślić.

W Polsce w ogóle by się dostał do szkoły morskiej, ale w Danii będzie mechanikiem i będzie zarabiał kupę forsy, a w Polsce nawet świetnie wykształcony harowałby za grosze i nawet by na mieszkanie nie zarobił. Mi kazali w spółdzielni czekać 30 lat.

Zrobiliśmy z aspirantem 10 zadań, żeby sobie utrwalił.

 Nasz komputer ładunkowy w biurze musi być co rok atestowany przez Lloyda. Ale nie wyobrażam sobie ładować 4200 kontenerów metodą klasyczną.

Mijaliśmy siostrzany statek „Majestic Mærsk”, ale ano oni nas, ani my ich nie zawołaliśmy. Stary mówi, że w takim gigantycznym przedsiębiorstwie jak APM to ludzie się przeważnie w ogóle nie znają. Ale można zgadnąć od razu, że to nasz statek jak się widzi na radarze potężne echo zasuwające 25 węzłów. Dwa razy tak zgadywałem i się nie pomyliłem.

Basia przysłała anonse domów do sprzedania w Gdyni, ale na razie poza moim zasięgiem.

No, ale lecę na wachtę – widziałem przez bulaj jakieś wulkany.

   Już wróciłem z wachty zwulkanizowany. Ciekawe dlaczego łatanie opon nazywa się „wulkanizacja”?

Kucharka mi dzisiaj powiedziała, żebym w Hong Kongu i Singapurze zamykał kabinę, bo tam kradną. Nareszcie mi się przyda klucz do kabiny, nareszcie jacyś normalni ludzie. Nawet w Danii ginie rocznie 100 tysięcy rowerów. Miałem kiedyś w Århus wspaniały rower. Była to damka, ale stara na osiemnastocalowych kołach i grubych oponach, z wysoką kierownicą i siedziało się na niej jak na tronie, a dynamo było jak butelka od wina.

                    I kiedyś pojechałem na główny posterunek policji po paszport, rower przypiąłem łańcuchem przed budynkiem policji, a pompkę przebiegle zabrałem z sobą, żeby mi nie ukradli. I tylko ta pompka mi została na pamiątkę, Musiałem autobusem wracać do domu.

Do Hong Kongu przyjedziemy oczywiście po nocy, więc jak się uda wyjść, to najwyżej na drugi dzień.

 Jak człowiek czasami spojrzy na mapę nawigacyjną, to od razu lepiej rozumie informacje polityczne, które do niego docierają z odległych krajów, tak odległych, że przeważnie puszcza je mimo uszu.

Na przykład okazuje się, że wyspa Honshu, na której leży stolica Japonii Tokio leży dokładnie naprzeciw Korei Północnej i to w tak niewielkiej odległości, że no może nie kamień z procy, ale całkiem mała rakieta, to doleci. Teraz rozumiem, dlaczego Japonia tak się trzęsie przed północnokoreańską agresją. W życiu ludzie normalni też się trzęsą przed tymi, co nie mają nic do stracenia. Ja te z nie mam nic do stracenia, dlatego jestem agresywny.

Problemów wyczytanych z gazet nie będę komentował, bo i tak ich bohaterowie do mojego powrotu zmienia trzy razy poglądy. A i tak będą chcieli żyć z gadania do mikrofonu. No, my tu gadu gadu, a dzisiaj dwudziesty i trzeba iść się zważyć. Zauważyć tu należy, że informuję czytelnika o tym PRZED zważeniem, a ni już po osiągniętym sukcesie. Jest to dowód mojej lojalności wobec siebie, choć człowiek nawet jak coś pisze niby tylko dla siebie, to lekko tekst zakłamuje. Żeby było ładnie. Tak jak Borchardtowi radziła mama : „pisz tak, żeby było ładnie”.

No i co? Balem się trochę tego ważenia, bo ostatnie dwa tygodnie kucharka gotuje wyśmienicie. Przedwczorajsza pasta i wczorajsze „coś” (za grube na omlet - coś w rodzaju ciasta upieczonego z jarzynami) były tak smaczne, że zjadłem dwie porcje.

Uwaga- moja waga wynosi 107, 250 kg czyli schudłem przez miesiąc 3,750 kg bez głodzenia się. Najważniejsza jest wytrwałość. Czyli lepiej mniej jeść przez miesiąc,niż tydzień głodować. Grubasów gubi więc przeważnie niecierpliwość do schudnięcia.

Załoga robi się jakaś sympatyczniejsza – nawet 1 mechanik, co mu załoga zazdrości, że ciągle je i ciągle chudy, częściej się uśmiecha. Ale chyba trochę mu wstyd, że tyle jedzenia przez siebie przepuszcza bez efektu, jak jaka mewa.

Stwierdziłem, że największym problemem jest nadmiar czasu i szukanie wspomnianych problemów. Może trochę za dużo pisze o tym odchudzaniu, ale nie jest to dla mnie tylko kwestia zdrowia, czy estetyki, ale raczej kwestia honoru, czyli walki z samym sobą. Który z nas wygra, ja, czy ja. Wiem, że walka będzie trudna, bo przeciwnikiem jestem przebiegłym, sprawnym i bezlitosnym. Ale jak już zwyciężę, będę bezwzględny. Na razie idę do mesy nic nie zjeść na śniadanie. Potem idę szykować papiery na Hong Kong, potem tylko Singapur i WRACAMY !!!

Jak ja lubię wracać!

Bjorn chyba się poddał, wpieprza równo, jak leci, pasztety, lody, ciastka, ale on należy do rasy grubasów. Charakteryzuje się ona specjalną budową ciała. Nogi w X i paluszki jak paróweczki z maleńkimi paznokietkami. Patrz Oliver Hardy.

Taiwan Strait, 21październik 1994

Wczoraj trochę wiało, ale dzisiaj jest lepiej. Tajfun wprawdzie zdąża w naszą stronę ale jest w tej chwili 1000 mil na wschód. Ma na razie wiatr 17 B. W Na radarze coraz ech statków zdążających do Hong Kongu i Singapuru. Ten mój nowy armator to purytanin. W Det Øsiatiske Kompagni można było wziąć miesięcznie 5 butelek wódki, albo 5 kartonów piwa, a tu wolno tylko 2 piwa dziennie. I nie ma paczek pod choinkę. Za to armator trzyma się dzielnie, a jego akcje ciągle drożeją. Porządek, dyscyplina i skromność.

      Z komputerem na mostku się oswoiłem, a nawet go polubiłem. Ten Disc Operation System jest dość wygodny. Jak nie ma ruchu na morzu to porządkuję kartoteki i listy po poprzednikach. Założyłem notes, gdzie wpisuję kolejno wykonane czynności, żeby nie popełniać dwa razy tych samych błędów.

  Niestety takie rzeczy się zapomina. Kiedyś po powrocie do domu chciałem zrobić zakupy i zapomniałem pinu do karty. Musiałem lecieć do banku, żeby wykupić koszyk z zakupami. Za to z odkręceniem wody, czy otworzeniem drzwi nie mam żadnego problemu.

   Powiedziałem Bjornowi o moich sukcesach na wadze. Będzie na drugi raz uważał z kim się zakłada.

Nie mam tu wprawdzie ani polskiej telewizji, ani nawet radia, za to dziś przyszła amerykańska mapa pogody podpisana przez niejakiego pana Sienkiewicza. Niewykluczone jednak, że pan Sienkiewicz w ogóle nie mówi po polsku.

Kiedyś przy kominku wyciągnę tę mapę pogodowa Sienkiewicza i powiem: „Kiedyś dostaliśmy mapę pogodową Sienkiewicza z tajfunem, ale nie było żadnego tajfunu. Pogoda była jak drut. Ciekawe dlaczego akurat drut?

Dziś przy stole pytam I mechanika jak długo trzeba jechać z terminalu Mærska do Hong Kongu. Pytam akurat jego, bo na większości T-shirtów w których chodzi ma napisy Hong Kong. On na to, że wprawdzie T-shirty kupił na burcie, ale jechać trzeba 10 km taksówką albo subwayem. To może będzie okazja pojechać. Nie byłem tu jeszcze nigdy. Poza ty podobno na burtę przychodzi wędrowny wywoływacz zdjęć, więc wywołam swoje z tego jednorazowego aparatu.

No, śmigam na strych a „jak powrócę, nie rzucę” ( to z wojskowej piosenki).

Stary położył na mostku telegram o napadach piratów w tym rejonie. Zmieniła się prędkość statków i nowoczesność broni, a poza tym piraci napadają jak zawsze.

Poza tym na obiad był tzw. „duński befsztyk”. Jest to kotlet z mielonej wołowiny i u nas w Polsce nazywa się „rumsztyk”. Pamiętam jak w mieszkałem w Koszalinie w 1961 roku to chodziłem do baru „Neptun” na ulicy Zwycięstwa i zamawiałem sobie taki „rumsztyk wołowy z cebulką, ziemniaki, ogórek konserwowy” za 8.50 zł Gdzie te czasy?


image

Oto Hong Kong -zatoka na podejściu.



Obecnie dostaliśmy extra instrukcje na Hong Kong, jak się strzec przez stowawaysami, czyli blindami. Wszystko zamykać i sprawdzać. Ale jak się zna statek, to się zawsze można gdzieś schować. Parę lat temu były nawet przypadki, że marynarze sami przemycali ludzi np. z Wietnamu za pieniądze.

Na razie mamy jednak dropnąć żelazo o 1730 i dyndać się do dziewiątej wieczorem. Dziś próbowałem możliwości komputera jak on może drukować. A może skubany! Wesoło płynie wachta, jak się można bawić komputerem. Muszę sobie taki kupić do domu. Wszystko można na nim robić – listy i książki pisać. Ot, nic nie mogę wymyślić gaszę go, niech se pośpi. A przyjdzie coś do głowy, albo jaki kawał się przypomni, to włączam i zapisuję. Można kilka tekstów na raz pisać. Pochowa się tylko w różnych folderach. Czego to ludzie nie wymyślą.

    Ale musze zadzwonić do Basi, dowiedzieć się co nowego. W Polsce teraz rano, więc się będzie pół godziny budzić a potem sapać w słuchawkę od tego brzucha, niby że tak leciała do telefonu. Najważniejsze, czy pieniądze przyszły, choć na razie nie było z tym problemów. Zawsze tak mam- na początku każdego rejsu czytam książki, potem się gimnastykuję, a potem to już tylko oglądam wideo i wypatruje lądu. Wot żizń!

     Jak jestem na wschód od Polski, to czuje na nią przewagę. Ja mam już godzinę 16, a oni dopiero dziewiątą. Ja dziewiątą mam już dawno przerobioną.

          Zupełnie inaczej jednak sprawa się przedstawia kiedy przekraczam 180 południk i jestem spóźniony do Greenwich 12 godzin, daleko na zachód od Polski. Jestem wtedy młody i niedoświadczony i patrzę na tych z Polski z wielkim szacunkiem.

Do Basi się nie dodzwoniłem, zapomniałem, że w Polsce kapitalizm i wszystkie linie międzymiastowe o tej porze są zajęte przez biznesmanów. I bizneswomen tez ma się rozumieć.

Z radia w Hong Kongu leci na zmianę, albo po chińsku, albo po angielsku, natomiast na statku cały czas po duńsku, z tym że ja do siebie oczywiście po polsku. Już od 25tego, czyli od Singapuru wracamy, a jak się wraca, to czas szybciej płynie.

Właściwie tylko zaliczyć Japonię, przejechać Pacyfik, Kanał Panamski, Atlantyk i już. A te parę portów jakoś się zniesie.

Ch….. bombki strzelił! O 1800 pilot, 1900 „na mocno”, cała noc przeładunek i rano w morze. I taki był mój Hong Kong.

Tyle co widziałem z burty. Góry i drapacze chmur. Ale mieszkać bym tu nie mógł. Za duży tłok. Nawet w Danii nie mogę wytrzymać, a co dopiero w Chinach.

Eeee, puszczę se stare przeboje Szczepanika!

Dostałem osobne listy od Randi, Edith , Jørgena i Bjørna. Nie wiedziałem, że będzie im się chciało napisać do mnie osobne listy. Mam jednak w Danii trochę przyjaciół.

Z tą Randi to było tak:

          Jak się miała urodzić, to jej ojciec, Åge, nie wiedział, czy będzie chłopak czy dziewczynka, a ponieważ był to czas, kiedy Gandhi walczył o dekolonizację Indii, chciał synowi na imię dać Gandhi. Ale urodziła się córka. Åge dał jej więc na imię Randi. Ale i tak nie pamiętał i wołał na nią „Radiser” , czyli „Rzodkiewka”.

             Oczywiście w Hong Kongu ładowałem statek i nigdzie nie wyszedłem. Może w drodze powrotnej będę miał więcej szczęścia. W Hong Kongu na korytarzach rozłożyło się natychmiast mnóstwo najróżniejszych kupców. Kupiłem jakieś jedwabne kimona. Będą dobre na którąś z moich kobiet, pod choinkę. Mamę, albo córki, bo na Basię na pewno za małe. Jednej Chince zaś dałem mój jednorazowy aparat. Zdjęcia mają być gotowe jak zawiniemy do Hong Kongu w drodze powrotnej. Kupiłem też lotnicze zdjęcie „Madisona Mærska. Nawet przyszły chińskie dziewczyny, ale szybko ktoś je zgarnął do kabiny.

       Przed wyjściem w morze mieliśmy przeszukiwanie pod względem stowaways. Nie wyobrażam sobie, jakby kogoś znalazł. Ci ludzie przecież w większości nie zrobili nikomu nic złego. Jakby mogli wyjechać z HK w inny sposób, to by to zrobili. Chcą sobie i swoim rodzinom polepszyć życie. Wieją przed nędzą, albo przed Chinami Ludowymi, które maja wchłonąć Hong Kong w roku 1997. Jak zostaną przychwyceni w następnym porcie, kapitan jest w bardzo trudnej sytuacji. Właściwie powinien ich zabrać do siebie do domu i utrzymywać do końca życia.

W Polsce tez tak do niedawna było i podpisywało się nawet tzw. „Blindlistę”. Teraz już chyba nie, bo Polacy mogą jeździć dokąd im się podoba.

    Dzisiaj niedziela 23 października 1994 roku – atakuje nas fala, którą gdzieś daleko wywołał tajfun. Ale w Singapurze stoimy dobę, więc chyba wyjdę do cholery!

Jedziemy kursem 198, a wieje z północy 7B, jedziemy 26 węzłów a chwilami nawet 30. Ale Det Østasiatiske Kompagni miała dwa statki „ Sealandia” i „Jutlandia”, co chodziły maksymalnie po 37 węzłów. Każdy miał po trzy silniki Burmeister-Wein i trzy śruby. Każda maszynownia dawała łącznie 80 tysięcy KM, ale dobowe zużycie paliwo mierzyło się tam w setkach ton. Zabierały tylko po 3000 TEU. Jedziemy za szybko, w Singapurze będziemy za wcześnie, więc na pewno każą nam rzucić kotwicę. Liniowiec to liniowiec.

Teraz, jak już nie muszę bulić za mieszkanie, to mógłbym cały urlop spędzać a to na Hawajach, a to na Arubie. Kończy się rejs, a ja w samolot i w słoneczne rewiry. Ale niestety zawsze coś. Tym razem kobieta z dzieckiem. A ja wolę dziecko od Aruby.

No, grzeję na strych, a tam zaczynam płodzić mój protokół zdawczy dla mojego zmiennika.

Poniedziałek, 24 października 1994

W nocy przejechaliśmy obszar piracki, na szczęście bez problemów. Reflektory na skrzydłach były włączone i co jakiś czas „przeczesywaliśmy” nimi powierzchnie wody, a wachtowi co godzinę schodzili i robili z ukaefką obchód statku. No i obserwacja na dwóch radarach.

  Wieczorem albo będziemy się dyndać na kotwicy, albo, jak dobrze pójdzie wezmą nas pod załadunek. A będzie tego sporo, zważywszy, że to port końcowy i będziemy ładować już na drogę powrotną.

   Jakby to by to było trzysta lat temu, to bym napisał, że załoga je tylko solone mięso z robakami, słodka woda się kończy i musimy znaleźć jakiś ląd, bo załoga się zaczyna buntować, żądają warzyw i kobiet.

      A tak przy stole wyrażono tylko nadzieję, że ochmistrzyni kupi w Singapurze świeże owoce.

       Przynieśli na statek listę ponad 100 statków Mærska z nazwiskami kapitanów i chiefów inżynierów. Przeczytałem ją i znalazłem parę znajomych nazwisk. Np. kapitan Albert Åge , mój kapitan z kontenerowca „Falstria” w ØK. Napisał mi najlepszą opinię jaką w życiu dostałem i tę opinię przedstawiłem w biurze Mærska. Taki mały ten świat i wszędzie ma się znajomych. Czasami to wkurza, bo nie można się przed nimi ukryć.

        Bo Mærsk ma jeszcze pole naftowe z platformami o nazwie „Eco Fisk” linie lotnicze, którymi nasz wożą nas na statki i Bóg wie co jeszcze ma. A ma jeszcze łańcuch domów towarowych „Bilka” i Føtex”.

  No nastawiłem pranie. Mærsk jako purytanin daje za darmo proszek do prania. Nie ma tłumaczenia jak ktoś ma brudny kombinezon.

 Jedzie z nami jakiś Duńczyk zamieszkały w Hong Kongu, specjalista od chłodzonych kontenerów, czyli reeferów. Jadłem z nim obiad dzisiaj w mesie. Jak się dowiedział, że jestem z Polski to zaraz powiedział, że jest żonaty z kobietą, pół Polką, pół Indonezyjką. No, trzeba powiedzieć mieszanka wybuchowa, musi być śliczna.

             No śmigam wrzucić mój dziennik na kopiarkę, bo w porcie nie będzie na to czasu, jeśli mam w ogóle wyjść na ląd. Kiedyś znałem w Singapurze dziewczynę Chinko-angielkę. Nazywała się Elisabeth Kim. Potem wyjechała do Kalifornii. Wolała Kalifornię niż Grabówek, czego zupełnie nie rozumiem.

   No jesteśmy w drodze powrotnej. Jak przyjemnie Każdy obrót śrubki zbliża nas do du...

 W Singapurze udało mi się wyjść na ląd. Najpierw jechałem przez port dwoma „shuttle busami”, bo po terminalach nie wolno chodzić pieszo. Potem dojechałem do World Trade Center, wspaniałego nowoczesnego kompleksu wziąłem taksówkę do Peoples Park.

Peoples Park okazało się być wielkim kompleksem handlowo-usługowym, w ciągłej rozbudowie z zatrzęsieniem wszelkiego rodzaju elektroniki z coraz rzadszym napisem Made in Japan, ale coraz częstszym Made in Singapore, Philipines, Indonesia. Przeszedłem przez to wszystko na drugą stronę i wyszedłem prosto na bukiet budek telefonicznych . Pod nimi siedział stary Chińczyk z setkami kart telefonicznych i informacjami o „country numbers” do różnych krajów. Ponieważ nie widział jaki jest numer do Polski, powiedziałem mu , że +48 i nabyłem kilka kart. Pogadałem z rodziną i ruszyłem dalej. Jakaś Chinka szturchnęła mnie z pytaniem „beer”? Skinąłem głową i po chwili piłem zimnego Carlsberga z litrowej butli. Oprócz tego Chinka miała album ze zdjęciami potraw. Wybrałem coś czego jeszcze nie próbowałem. Były to maleńkie smażone na słodko kawałeczki wieprzowiny, które przed zjedzeniem należało umoczyć w dwóch tajemniczych miseczkach. To znaczy Chinka powiedziała, że to wieprzowina, ale jak na wieprzowinę to miało stanowczo za drobne kosteczki. W Każdym razie się nie otrułem. Potem jeszcze trochę podzwoniłem i wróciłem na statek. Statek był pusty i wyciągał do nieba puste „lashing bridge”, czym upodobniał się do szkieletu ogryzionej z mięsa kury. W sam czas wróciłem, właśnie zaczynał się załadunek. Dokerzy dostali ształplany już wczoraj więc nie było problemów.

W Hong Kongu powinny być już moje wywołane zdjęcia. Szału nie będzie z aparatu za $ 7.5, ale jestem ciekawy.

Ale, ale w Singapurze kupiłem aparat fotograficzny „Olympus”. Nic nadzwyczajnego, ale automatyczny Focus i mieści się w kieszeni. Oby nie był gorszy niż poprzedni.

      Dziś na wachcie zacząłem się bawić komputerem i doszedłem do programu, co się nazywa „print shop”. Napisałem „ HEJ BARTOSZ TRZEBUCHOWSKI”. POTEM JESZCZE COŚ TAM POWCISKAŁEM i kazałem wydrukować. I ta maszyna zaczęła drukować!

Drukuje i drukuje jakby się zacięła i nie chce mnie słuchać, choć wciskam wszystko, co mogę. Ludzie wchodzą na mostek i wychodzą a ta nic, drukuje i drukuje. Myślałem, że się całkiem spieprzyła, ale w końcu przestała. Wyciągnąłem co tam wydrukowała, a to transparent z literami wysokimi na 30 cm długości półtora metra, ozdobiony przeze mnie całkowicie przypadkowo z przodu rysunkiem błazna a z tyłu grilla. Schowałem go na pamiątkę.

   Bartkowi kupiłem w Singapurze elektroniczny słownik angielski, co ma podobno 274 tysięce słów I do tego jeszcze gry. Jak napisze klasówkę i będzie miał czas to sobie jeszcze pogra.

W kabinie do pisania używam elektronicznej maszyny do pisania, którą też kupiłem w Singapurze. Niestety nie opanowałem jej jeszcze i czasami drukuje jak chce. Najpierw zdanie pokazuje się na displayu, a potem drukuje jak nacisnę „enter”.

29 październik 1994

Za dwie godziny będziemy na redzie Hong Kongu. Jeśli wejdziemy od razu, to może uda mi się zobaczyć Hong Kong z lądu. Pytanie tylko

czy wejdziemy od razu, czy też będzie reda. Kurczę znowu coś

źle nacisnąłem i maszyna pisze w odstępach.

O, udało mi się ustawić.

30 październik 1994 niedziela

No statek załadowany, przeszukany i do widzenia Hong Kongu. Wczoraj udało mi się wyjść do miasta. Wczoraj udało mi się wyjść do miasta. Wziąłem od starego 1000 dolarów hongkońskich. One się tylko tak nazywają, dolary, ale są warte mniej niż duńska korona. Zanim doszedłem do trapu opadli mnie kupcy pokładowi i dawaj mi wciskać ciemnotę, że u nich coś zamawiałem, jak jechałem w tamtą stronę. Zanim byłem na trapie oskubali mnie z 650 dolarów. Poszedłem dalej w stronę miasta i zaraz trafiłem na dom marynarza. Wszedłem więc, a tam siedziała cała załoga i duła piwo. Zamówiłem też piwo i obiad- befsztyk i frytki. Jeden z załogi, Knud powiedział, że tu mają fryzjera więc wszyscy natychmiast zapragnęli iść do fryzjera, nawet kompletnie łysi. Zrobiła się zaraz kolejka do fryzjera. Ja się nie strzygłem, więc zamówiłem jeszcze hiszpańskie piwo „Miguel” i jeszcze jeden obiad, bo się śmiesznie nazywał, a mianowicie „kurczak w koszyku”, oraz kartę telefoniczną. W oczekiwaniu na zwolnienie budki telefonicznej podali mi „kurczaka w koszyku”. Był to smażony kurczak, wsadzony do koszyka. Przełożyłem go na talerz i zacząłem jeść. W międzyczasie moje fundusze tak stopniały, że nie miałem już po co iść do miasta. Właściwie po co?

Kupiłem za resztę pieniędzy karty świąteczne ze znaczkami i zacząłem wypisywać. W połowie spojrzałem na zegarek i się okazało, że dziś jest 29 październik, a nie 29 listopad. Ale co robić -skończyłem pisanie i wysłałem je u Chińczyka w barze.

Tablica była za trzy godziny, więc poszedłem jednak do miasta, prosząc przechodniów, żeby mi cyknęli zdjęcie. Nie odszedłem od statku w linii prostej dalej niż kilometr. Tak więc będąc dwa razy w Hong Kongu, nie byłem w Hong Kongu.

             Ale co tam. Najważniejsze, że Basia czuje się dobrze, choć trochę przeziębiona i dalej upiera się, żeby urodzić dziecko, a to najważniejsze.


image

                                        Co tam Hong Kongi i Singapury. Nie ma jak na statku.

30 października 1994 ,o 0630 rzuciliśmy cumy i grzejemy między dżonkami do Kaohsiungu, a potem do Japonii. Chinka, której zostawiłem mój jednorazowy aparat spisała się nieźle i na fotografiach jestem rozpoznawalny.

 Ale już przechodzę do następnego tematu, piorunem,  przelecieliśmy Kaohsiung na Tajwanie i po załadowaniu grzejemy na północ do Kobe. Japonia  to już prawie Polska. Niestety nie dostałem żadnych listów, więc nie ma się z czego cieszyć.

Taki list to jest coś bardzo ważnego dla marynarza. Cholera, znów coś nie tak nacisnąłem i maszyna pisała w słupku. Mam komputer w biurze i na mostku, ale wolę tam nie pisać prywatnej korespondencji. Jest wyraźnie zakazane w rozporządzeniach na statku.

 Zdałem sobie sprawę, że przy świadomości i dyscyplinie jaka panuje na dalekim wschodzie właściwie Europa, a nawet Stany nie maja szans się z nimi równać. Tylko czekać jak się ruszą Chiny Ludowe. Cztery tysiące lat cywilizacji żelazna dyscyplina społeczna. Kto im podskoczy? Właściwie nigdzie nie widziałem zwykłego staromodnego dźwigu – jak okiem sięgnąć potężne gantrykrany do przeładunku 40 stopowych kontenerów. W Singapurze brali nawet po dwa na raz. Zanim się rozbisurmanią i zaczną żądać więcej i więcej podbiją świat.

Pamiętam jak w 1974 roku, gdy jeździłem do Newarku (godzina autobusem od Manhattanu), dwa takie gantrykrany na kei Polsko-Fińskiej ( obecnie ta keja należy do Mærska). W Polsce ładowaliśmy wtedy w Gdyni na krótkiej Kei Fińskiej kontenery zwykłym dźwigiem KONE, tyle, że miał większy udźwig Kto stoi w miejscu, ten się cofa.

      Angielskojęzyczni ludzie czują się panami świata. Oczywiście to pozostałość brytyjskiego imperium i potęgi USA. Ale mam już dość angielskiego języka, obyczajów i angielskiego pojęcia i rozumienia świata. Od języka wszystko się zaczyna, bo przecież myślimy słowami.

Podejście do świata bez kompleksów zilustruję następującym przykładem: Otóż jak pływałem na promach, wynająłem mieszkanie w Gedser u 75 letniej Edith. Kiedyś byłem świadkiem następującej sceny:

 Edith rozmawiała na podwórzu z młodym Niemcem, który chciał wynająć u niej pokój. Mówił po niemiecku, a Edith udawała, że nic nie rozumie. W końcu poszedł z kwitkiem, a ja pytam Edith :

-Przecież mówisz po niemiecku, czemu udawałaś, że nie mówisz? -

- A co, przyjechał do Danii to niech mówi po duńsku! –

        Od kompleksów językowych zaczyna się polskie poczucie niższości i w ogóle poczucie polskiej małej wartości. Niemcy zawsze walą po niemiecku i się wysilają dla obcokrajowców. Stać ich na to.

Za to Polacy nawet u siebie w Polsce dla każdego wysilają się po angielsku, a jak jeszcze zagraniczny półanalfabeta czegoś nie rozumie, to się martwią, że źle coś po angielsku wymówili.

Oglądałem kiedyś jakiś angielski kryminał wyprodukowany na podstawie tekstu Agaty Christe . Film równie nudny i beznadziejny i nudny jak jej cała grafomańska twórczość, ale zanim po paru minutach wyszedłem zapamiętałem następującą scenę:

Brytyjka w restauracji w Egipcie mówi do kogoś tam:

- Ci obcokrajowcy mają tu nawet niezłe jedzenie, ale fatalnie mówią po angielsku! –

Żeby Polacy mieli choć trochę tupetu tej angielskiej owcy byłoby dobrze. Polacy wstydzą się być Polakami, choć biją innych inteligencją i wyksztalceniem I tyle moich wyrazów oburzenia.

      Dzisiaj byłem w pralni i spotkałem tam stewardessę, która mi się poskarżyła, że sama musi prać pościel dla całej załogi za 900 koron miesięcznie. Kiedy wyraziłem wyrazy ubolewania, dodała jeszcze, że za nadgodzinę ma tylko 36 koron, więc wyraziłem jeszcze jedne wyrazy ubolewania. Następnie zabrałem swoje wysuszone ciuchy i poszedłem do kabiny. Straszne jest życie, ale jak już się żyje, to co robić? Nie żyć? W ten sposób doszliśmy do Hamleta.

      Coś nie mogę zasnąć – co tam przetrzymam do wachty i po wachcie się rzucę w bety. Cholera jak patrzę na grafik to mieliśmy dopiero 15 portów, jeszcze 14 trzeba przeżyć, zanim się pojedzie do domu.

  No, minęliśmy Okinawę, jutro po południu Kobe, potem Nagoya i Yokohama. „Moja mama z miasta Yokohama” śpiewali w jakiejś operetce. Bez sensu, ale do rymu.

Z karty nadgodzin wynika, że wydałem na zakupy 3600 koron.

Przed chwilą dzwoniłem do Basi, mówi, że czuje się dobrze, ale jest bardzo ciężka. Niech w końcu zrozumie mnie, jak ja jestem cały czas taki ciężki. Ona urodzi będzie lekka, a ja już taki niestety zostanę. Powiedziała, że ma już spakowaną torbę i w każdej chwili może jechać do szpitala.

Napisałem do wszystkich dzieci listy na komputerze, a ozdobiłem je wymyślnymi rysunkami, których w komputerze jest mnóstwo. Dzięki temu wachta szybciej, a ranna zleci jeszcze szybciej bo pchamy czas do przodu, zgodnie ze strefą czasu.

Puściłem sobie fajną kasetę, którą nagrałem w Afryce Południowej w Richards Bay jeszcze na statku „Elsam Fyn” Oczywiście tam też nie wyszedłem na ląd. Jeszcze tylko 3 dni takiego zap…….lu w Japonii i jedenaście dni spokojnej żeglugi do Ameryki.

Tymczasem wynurzyło się zza horyzontu mnóstwo zamglonych, japońskich gór. Wszystkie statki płyną wzdłuż tych gór, a my oczywiście najszybciej. W magnetofonie leci Komeda, a ja mam w głowie kompletną pustkę. Nie mam co pisać. Choć napisać tyle stron o wodzie i nie lać wody, to tez nieźle. Napisałem listy do dzieci i kolegi ze szkoły morskiej Piotrka Ruszczyńskiego, jedynego kolegi z którym mam kontakty. Też się zwolnił z PLO i pływa na jakimś bananowcu . Gdzieś między Ameryką Łacińska a Europą. Podobno wożą te banany w chłodzie i jakimś gazie, żeby nie dojrzewały, dopiero jak dojadą wpuszczają im powietrze.

Nigdy o czymś takim przedtem nie słyszałem, wolę już wozić zwykłe kontenery, chociaż teraz mamy dwie czterdziestki z ładunkami wybuchowymi. Łącznie 35 ton wybuchów. Załadowane na środku statku, tak , że w razie czego nie będziemy długo tonąć. Ale to ryzyko tylko do Miami, bo tam się tych kontenerów pozbywamy. To „fireworks”.

Po cichu wkracza we mnie okrętowa apatia. Ciało chce do domu i nic poza tym się nie chce.

Wrócić, pożyć trochę innym życiem, aż kiedyś na bulwarze wciągnie się głębiej powietrze i pomyśli, że już czas na morze. I tak w kółko. Pewnie można i inaczej, ale ja się już przyzwyczaiłem. Pozostaje tylko przyzwyczaić do tego moją nową rodzinę. Będzie musiała się przyzwyczaić-nic innego nie umiem.

Zresztą można żyć tak całkiem szczęśliwie, jak się przyjmie odpowiednią filozofię. A Basia wydaję się być mądrą osobą. W sam raz dla mnie. Do tej pory brałem wszystkie nadgodziny, a teraz wymieniam każde 40 nadgodzin na 10 pełnopłatnych dni wolnych, czyli tyle ile maksymalnie można. Niech się zbierają dni wolne do woreczka, przeżyjemy je szczęśliwie razem.

                            Ufff! Już po Japonii. Te trzy dni były straszne. Przeloty po 12 godzin i masa kontenerów do załadowania. Ale trzeba przyznać Japończycy ładują wspaniale – papiery przygotowane i posortowane tematycznie. Na statek przychodzą w mundurach i kaskach, a na kostkach nóg mają białe, wojskowe getry – takie o ile sobie przypominam widziałem kiedyś na filmie o II wojnie światowej na wyspach Pacyfiku. Pracują bardzo solidnie, a ich stosunek do oficerów jest niemal pokorny i wykonują bez szemrania wszystkie polecenia. Jedynie w Japonii dokerzy sami podłączają do prądu 440V wszystkie reefery, nie trzeba śledzić ładunku, ani słuchać ukaefki. Na kei wzorowy porządek, roll trailery podjeżdżają pod dźwigi dokładnie co do sekundy, wtedy, kiedy trzeba. Aż się nie chce wierzyć, że to ta sama rasa ludzi co na Sachalinie. W każdym razie Europie i Ameryce daleko do nich.

       Statek załadowany na 6 warstw na pokład, z lądu wygląda, że powinien się przewrócić. Nie ma obawy GM 63 cm. Płyniemy po ortodromie, zwanej z angielska „Great Circle”, a po duńsku „Store Cyrkel”.

 GPS podaje sygnał na ster i ster sam płynnie zmienia kurs. Oficer natomiast pije kawę i tęskni do domu.

Listów w Yokohamie nie dostałem listów, więc odpisałem „na sucho”. Gazety też wyczytane na wylot, ale może coś przyjdzie Oakland. Wyczytałem gdzieś, że po Singapurze i Hong Kongu, Kaohsiung to największy port kontenerowy na świecie, Rotterdam dopiero potem. A nie mówiłem?

A dzisiaj słońce, niebo bladobłękitne, morze dwa tony ciemniejsze i prawie bezwietrznie, a lekki rozkołys spod Alaski prowokuje nasze ramiona prostujące, które natychmiast prostują statek, przekomarzając się z tym rozkołysem (spod Alaski).

Na mostku kawa i codzienna praca, po mostku leżanko i znów praca, potem natomiast znów mostek, a na nim praca. A w podstawówce mówili, że praca równa się siła razy przesuniecie.

Jak taka pogoda utrzyma się do wieczora zrobię pozycję z gwiazd. Należy uszanować wiedzę zdobytą w szkole morskiej przy pomocy Jurdzińskiego i Szczepanka.

Lubię tak sobie płynąć spokojnie z perspektywa następnego portu dopiero za 10 dni. Potem niestety znów parę dni szału, tym razem amerykańskiego, potem tydzień spokoju przez Atlantyk i już Europa. Zauważyłem, że w drodze powrotnej bardzo dużo ludzi przychodzi na mostek, nawet z maszyny, jakby wypatrywali lądu, Ale lądu nie widać, więc postoją i idą.

      Okazuje się, że dzisiaj zmieniamy datę, więc znów jest piątek 4 listopada 1994. W dzienniku zapisano nie czas -9h, czyli wcześniejszy o 9 godzin, tylko +15h, czyli 15 godzin późniejszy niż w Greenwich czy w Polsce, ze Danii nie wspomnę. Stref czasowych jest tylko po 12 z każdej strony globu, ale statek jest nasz i zmieniamy czas kiedy nam pasuje, aby na przyjazd wszystko pasowało.

          Jak sobie pomyślę o tym co widziałem w portach Azji i Ameryki, to myślę, że Ameryka pada, jak kiedyś padło cesarstwo rzymskie i wiele imperiów przed nim. Nadchodzi czas nowych potęg. Szkoda, że nie ma wśród nich Polski. Co można zauważyć, to kraje rozwijające się najdynamiczniej mają pewne cechy wspólne.

Na przykład Niemcy i Japonia. Dyscyplina wręcz niewolnicza, patriotyzm graniczący z fanatyzmem, niechęć do używania obcych języków. Niestety Polska dysponuje tylko tą ostatnią cechą narodów wybitnych. Myślę, że za jakiś czas obecne czasy w Polsce będą opisywane jak dzisiaj Targowica.

Nasz elektryk w Hong Kongu wybrał się do miasta w wielkiej tajemnicy, nikomu nic nie chciał mówić dokąd idzie. Szliśmy kawałek razem, ale też nie nalegałem.

Kiedy wrócił na statek, zahaczył o biuro pokładowe i niepytany pokazał, co kupił. Był to wazon i figurka z porcelany, a właściwie z fajansu.

Wazonik nie nadawałby się nawet na odpust, a figurka powinna natychmiast iść na dno do Rowu Mariańskiego, żeby nie kompromitować twórcy. Na każdym z tych cudów, było napisane parę chińskich krzaczków, niby na dowód, że to oryginały. A elektryk mieszka w Frederiksbergu, najbardziej elitarnej części Danii. Oczywiście ważność Frederiksbergu jest ważnością umowną i lokalną, bo ja po paru latach w Danii widziałem przynajmniej sto dużo ładniejszych miejsc do zamieszkania, gdybym w ogóle chciał mieszkać w Danii. Piękno jest wartością umowną i jak znam marynarzy, to jakby poszło do tego tajemniczego sklepu ich pięciu, to wszyscy wróciliby na statek z identycznymi figurkami i wazonikami. Odruch ten zwę bezpieczeństwem społecznym –„ Jak wszyscy kupują, to nie może być źle”.

            Ja natomiast znalazłem stary, zżarty solą, wodą i słońcem bloczek do flaglinki . Jest stalowy i zżarty solą, ale poliki ma drewniane, spłowiale od soli i będzie się świetnie prezentował na białej ścianie pokoju. Oczywiście pokój będzie w domu, który kiedyś zbuduję.


image


Ciężko przeleciał ten drugi piątek 4 listopada 1994 roku. Nie było czego odhaczyć w kalendarzu. Ale już jest z głowy. Teraz tylko sobota i niedziela. A w niedzielę marynarz wstaje, goli się, kąpie, zakłada świeżą koszulę, często jeszcze wyprasowaną przez żonę, wychodzi na pokład, zapala papierosa, a potem wraca do kabiny, rozbiera się i wali do wyra. Jak to dobrze mieć przynajmniej wachty na mostku.

Obserwuję już rozdrażnienie załogi spowodowane długim przelotem. Na przykład bardzo trudno dojść do zgody, co wsadzić w wideo, zawsze coś komuś nie pasuje. A to, że już widział, a to ze słyszał, że do kitu.

                Na mostek jak wspominałem przychodzi coraz więcej ludzi. Dziś był 3 mechanik, asystent i 2 razy elektryk. Spytałem go jak mu się przechowuje chińska porcelana i czy nie potrzebuje higrometru, żeby sprawdzić wilgotność otoczenia tego dzieła sztuki. Chyba zaczyna rozumieć, że z niego kpię.

     No i w końcu zasłużona sobota 5.11 1994, po dwóch piątkach szczególnie zasłużona.



image


Pogoda fajna, jak wczoraj i jak się te trzy wyże utrzymają to w Oakland będziemy 12.

Chyba wznowię pisanie mojego nowego kryminału. Mam dopiero 5 stron, ale dzieje się tyle, jak u w innym kryminale na 50 stronach. Musze to wszystko rozciągnąć, bo inaczej książka skończy się na 15 stronie. Ale zaczyna się ciekawie, chciałbym wiedzieć co będzie dalej, ale jak nie napiszę to się nie dowiem.

Zadzwoniłem do Gdyni- u nich jest niedziela piąta rano, a u nas sobota, czwarta po południu.. Kupiła łóżeczko dla dziecka (z baldachimem) i deskę do przewijania. Ciekawe jak ona to wszystko poustawia w tym maleńkim wynajętym mieszkaniu. Jeszcze miesiąc do porodu, żeby wytrzymała wszystko bez szwanku. Ciekawe ile waży, zawsze zapomnę zapytać. Mój kryminał piszę teraz na komputerze, na wachcie, na mostku, na stojąco. „Żagla” ( wachtowego stawiam „na oku” Ruchu ną morzu nie ma w ogóle. No jakiś statek raz na trzy dni.

       Nasza ortodroma wiedzie aż pod Aleuty, na 49 stopień szerokości, tam przekraczamy kurs 90 stopni, przechodząc powoli na kursy południowo wschodnie. Na razie 14C, a będzie jeszcze zimniej.

No, dziś niedziela, a w niedzielę marynarz wstaje, goli się itd. Pogoda będzie jak teraz czyli 1033 mB, chłodno i słonecznie. Idę więc na strych.

 Te niedziele listopadowe w Polsce. Szaro, zimno i o trzeciej po południu robi się ciemno. Obiad się je przy zapalonym świetle, a na obiad smażony dorsz, kartofle i sałatka z kiszonej kapusty. |Potem się okazuje, że na coś tam nie starczy pieniędzy, dzieci się nie uczą (jako dziecko się nie uczyłem), twój najgorszy wróg kupił samochód i w ogóle najlepiej się urżnąć, ale nie ma z kim.

                          A na statku, to przynajmniej w taką powiedzmy niedzielę, marynarz wstaje, goli się, perfumuje itd.

   Ze smutkiem stwierdziłem, że przez cały rejs nie zauważyłem ani jednego kontenera z napisem PLO. Jeszcze jak pływałem w ØK, widywałem polskie kontenery. Teraz zero. Mamy za to cztery czterdziestostopowe reefery Mærska z mrożonymi kurczakami do Gdyni załadowane w Newarku, na byłej „polskiej” kei. Podobno Mærsk, po kupieniu statków od ØK, jest największym kontenerowym armatorem na świecie. Ma 240 000 kontenerów. Pewnie wiele przemalowanych z PLO. Ciekawe, czy kiedyś się dowiem jak to było z tym podejrzanym bankructwem PLO ?

             Jesteśmy na 46 stopniu szerokości i robi się zimno. 10C. Całe szczęście, że jeszcze przed nami Karaiby. Ale jak się nawet trochę opale to nic z tego nie dowiozę do Europy.

Dziś poniedziałek, 7 listopada 1994, zimno jak cholera, jesteśmy dwieście mil na południe od Aleutów. Od razu chce człowiekowi więcej jeść z zimna. Przesunęliśmy czas na zegarach 3 godziny do przodu, mamy więc różnicy do Polski tylko 11 godzin różnicy. Teraz u nas godzina 20 a w Polsce 7 rano następnego dnia, wszyscy wstają do szkoły do pracy itd.

                      Za pięć dni San Francisco. Ponieważ przesunęliśmy czas od razu o trzy godziny, nie było obiadu tylko od razu kolacja. Pojutrze jeszcze raz taka operacja z czasem i będziemy mieli czas zachodnioamerykański.

Wtorek, 8 listopada 1994, ohydny dzień, najwyżej 5C i 47 stopni szerokości północnej. Nieba nie widać, mglisto i , śniadanie przy zapalonym świetle. Ale trudno, nie wszystkie dni mamy ładne.

Przyjrzyjmy się co tam mamy przyjemnego do przemyślenia. Kurs 90, więc od dzisiaj płynnie zmieniamy kursy na south east , do słońca. Natomiast wtorek jest na pewno lepszy niż poniedziałek, bo bliżej soboty. 4 dni do 12 listopada, a 12 mamy być w Oakland, przepłynąwszy przedtem pod Golden Gate Bridge i minąwszy na lewym trawersie wyspę i więzienie Alcatraz. Poza tym prawdopodobnie zrobię parę nadgodzin, więc właściwie dzień jest piękny ten cały wtorek 8 listopada 1994, 200 mil na południe od Aleutów. Poza tym po drodze z mostku zahaczyłem kasetę z Mikiem Douglasem pt „Black Rain”, która teraz leży na stole i czeka na chwilę wolnego czasu.

     A ja siedzę przy mojej elektronicznej maszynie do pisania i z kasety leci „Girl” Beatlesów, przebój z 1965 roku. Kojarzy mi się ta piosenka z obozem letnim nad jeziorem Białym Wigierskim. Piękne to były czasy, kiedy to człowiek miał 16 lat. Udało mi się poderwać najładniejszą dziewczynę, jasną blondynkę Aśkę, chociaż byłem chudy jak patyk, co stanowiło mój wielki kompleks. Taki na przykład Olek, co chodził w siatkowej podkoszulce, miał „klatę” jak Herkules i 45 centymetrów biceps. A ja przeglądałem się na ulicach w oknach sklepów i wyglądałem jak przecinek. No tak, miałem jeden atrybut – moja kuzynka Ewa podarowała mi podkoszulkę z ze zdjęciem zespołu The Beatles. To pewnie dlatego Aśka mnie wybrała.

                     Nie wiem dlaczego, ale w tym rejsie zasmakował mi słodki sos chili. Taki normalny, co stoi w półlitrowej butelce na stole. Walę go do wszystkiego, do zup, sosów, nawet do lodów. Z mojego stołu poszły już trzy butelki.

Jak w piosence na melodię „What can we do with the drunken sailor” w polskim przekładzie:

                                  „Żył raz marynarz który

                                    Żywił się wyłącznie pieprzem

                                    Sypał pieprz do konfitury

                                     I do zupy mlecznej”

Chili jest dużo bardziej wyrafinowane niż pieprz, ale poza tym wszystko się zgadza. No, po obiedzie do roboty.

No, już wróciłem. Teraz obejrzę kasetę, którą wczoraj „zabezpieczyłem”. Znalazłem jakiś program do nauki obsługi i zrozumienia komputera. Zagłębiłem się w nim, ale po pół godzinie, mój łeb już nic nie przyjmował i żądał, żeby zrobić cokolwiek innego, co nie jest komputerem.

W ogóle zauważyłem, że dużo łatwiej jest mi się zmusić do pracy fizycznej niż umysłowej, tym bardziej jeśli ta praca umysłowa jest dla mnie kompletną „cart blanche”, czyli zagłębiam się w dziedzinę kompletnie mi nie znaną. Człowiek zawsze się boi nieznanego mu miejsca, pracy, ludzi.

Właściwie to żołnierz na wojnie zabija innych żołnierzy dlatego, że ich osobiście nie zna. Nawet nie próbuje ich poznać, bezpieczniej jest zabić. Dla bezpieczeństwa. Sprawa sprowadza się więc do kwestii, kto kogo szybciej zabije. Na tym polega perfidia wojen.

    Jestem trochę ekspertem w poznawaniu nowego. Wszędzie i zawsze byłem „nowy”. Podstawówkę w związku z przeprowadzkami rodziców zmieniałem 6 razy – Koszalin, Piotrków, Kraków, Łódź.

W związku z tym też boję się nowego, ale umiem sobie wytłumaczyć, że to tylko chwilowe, przesadzone uczucie. Potem ja się już człowiek nauczy nowego następuje triumf zwycięstwa.

Dobrze, że tak się potoczyło moje życie. Inaczej osiadłbym na laurach i był zarozumiały, tłusty i leniwy.

 A tak jestem tylko tłusty i zarozumiały.

        Niestety nikt nie powiedział, że świat jest sprawiedliwy. Jedni się rodzą w Szwecji, a drudzy w Ruandzie, a jeszcze inni przed wojną. Jedni są piękni, drudzy brzydcy, zdrowi i chorzy, utalentowani i tępi, głupi i brzydcy, ale za to w bogatych, wpływowych rodzinach i nic nie musza robić, tylko „być”.

Jak ktoś kiedyś powiedział: ” Twoje talenty, praca i wytrwałość równa się przypadek”.

Niezupełnie bym się z tym zgodził, a właściwie zupełnie bym się z tym nie zgodził. Zgoda i szczęście jest bardzo ważne, ale szczęściu trzeba pomagać. Trzeba się znaleźć tam i wtedy, gdzie i kiedy trzeba. Ja niestety nigdy nie mieszkałem w Warszawie, więc nie miałem szans na karierę.

To znaczy byłem w Warszawie na wycieczce szkolnej w roku 1967, ale i tak przepiliśmy z kolegami bilety do Teatru Wielkiego.

Właściwie to podziwiam takich ludzi jak Wałęsa. Jak każdy oficer przygotowuje się do kapitaństwa i odkrywam, jak dużo trzeba wiedzieć o nawigacji, statku, prawie, psychologii, żeby podjąć się odpowiedzialności za te kilkanaście osób i statek. Należy dodać tu, że nawet jak się już pozna pracę i ma się wieloletnie doświadczenie, to mogą się zdarzyć rzeczy zupełnie nieprzewidywalne, które mogą się skończyć katastrofą.

A gdzie tu porównywać statek z czterdziestomilionowym narodem?

Trzeba być geniuszem, albo głupcem, żeby podejmować się prezydentury. A o wyborze na dokładkę decydują wyborcy, którzy bardzo rzadko mają szansę ocenić rzeczywiste przymioty swojego kandydata, opierając się na bardziej lub mniej sprytnych klipach telewizyjnych.

        Środa 9 listopada 1994.

Wprawdzie pogoda taka jak wczoraj, czyli formujący się niż, ale to już jednak środa , a w sobotę Oakland, czyli po polsku Dąbrowa.

Przy takiej fali „Elsam Fyn” walił się z burty na burtę po 40 stopni, a „Madison Mærsk” ledwie się kołysze. Tak to już jest wszystko zależy od ramion prostujących, a one od GM, przy czym G to środek ciężkości statku, a M to tzw. „metacentrum” czyli środek geometryczny podwodzia, dla małych kątów przechyłu. Im większa odległość G od M, tym statek sztywniejszy i tym gwałtowniej się przechyla, tym gwałtowniej pasażerowie rzygają. Teraz na Madisonie mamy 6 warstw kontenerów na pokładzie, więc środek ciężkości jest wysoko a odległość G od M wynosi 63 cm.

Np. tzw. „rzygacze”, czyli statki szkolne WSM (w Gdyni „Zenit” i „Horyzont”, a w Szczecinie „Azymut” i „Nawigator”. Były to statki zbudowane po wojnie, jako trawlery typu B 11 -B 17 zbudowane w Stoczni Pólnocnej w Gdańsku. Dawano im nazwy ptaków, więc potocznie zwano je „ptaszkami”.

Zbudowane były źle – były niestateczne i dwa czy trzy się wywróciły. Były budowane jeszcze bez dna podwójnego i inżynierowie poradzili sobie w ten sposób, że każdy z nich dostały wiele ton stałego balastu na dnie – były to kilkudziesięciokilogramowe „świnki” – kostki żeliwne. Statki przebalastowano. GM było tak duże, że okres przechyłów wynosił tam 6 sekund i tylko nieliczni wytrzymywali bez rzygania.

Zbudowano ich łącznie 31, a „Cietrzewia” przebudowano na „Zawiszę Czarnego”. Przedłużono jego kadłub i jak ktoś go widział, to stara, przednia część kadłuba jest nitowana, a tylna spawana.

Natomiast „Jarząbka” kupił amerykański milioner Stewart Johnson (właściciel firmy Johnson & Johnson) i w stoczni Gryfia przebudował na luksusowy jacht „Mazurka” jako prezent dla żony.

     W 1983 roku oddelegowałem się z PLO na statki szkolne WSM, albowiem oczekiwałem urodzenia córki Laury. Byłem 1 oficerem i szkoliłem studentów pod względem znajomości radarów i innej elektroniki. ( wszyscy u mnie przeważnie mieli oceny bardzo dobre).

Załoga stała natomiast czasami przemycała na „biznes” parę butelek wódki i chowała je właśnie wśród „świnek” balastowych na dnie statku, a wejście do tego pomieszczenia było włazem z klapą w podłodze kubryku, gdzie mieszkali studenci.

Pewnego razu jeden z załogi poprosił mnie, żeby zrobił studentom zbiórkę na pokładzie szalupowym, bo on musi wejść pod podłogę do balastów i coś tam schować.

Zrobiłem więc alarm pożarowy, pompa pożarową była ruchoma, na płozach, odpaliłem ją, posikałem z węża i koniec alarmu.

Wróciłem do domu i o drugiej w nocy przypomniałem sobie, że rozpuściłem ludzi do kubryku, a nie jestem pewien czy przemytnik wyszedł spod podłogi. Wstałem, wsiadłem w auto („Horyzont” parkował wtedy przy Skwerze Kościuszki), wbiegłem na pokład krzycząc „nocny alarm pożarowy”!!.

Studenci wyskoczyli na pokład, kazałem im ustawić się i sprawdzić stan, a sam poleciałem do kubryku.

Podniosłem klapę w podłodze i wypuściłem więźnia. Przeprosiłem go. Nawet się nie obraził.

Ale, ale – jak wyciągnęliśmy te pompę pożarową na płozach to okazało się, że jest ona napędzana dwutaktowym, dwucylindrowym silnikiem spalinowym. I tak patrzyłem na ten silnik i coś mi on przypominał. „Wiem” – puknąłem się w czoło – „przecież to silnik od samochodu „Syrena”!!!

Potem się okazało, że rzeczywiście była to „poniemiecka” pompa pożarowa, którą dostosowano do napędzania samochodu. Potem do wersji „Syrena 103 Lux” dodano jeszcze jeden cylinder.

Czas znowu 3 godziny do przodu. Czuje się te zmianę czasu, człowiek wierci się w koi do drugiej w nocy, a koło obiadu już spać mu się chce.

Cały czas mnie korci, żeby zadzwonić do Basi, ale to bardzo droga impreza i chyba na razie żadnych rewelacji nie ma. Turla się biedaczka po mieszkaniu i kładzie pewnie na każdej napotkanej kanapie. Jestem skazany na nadwagę i nigdy nic nie urodzę, więc ją rozumiem, ale czas na strych. Może przyszedł telex ze zmiennikami?

No i wykrakałem - jest telex. Nie wszyscy mają zmienników, ale ja mam. Wszystko jeszcze może się zdarzyć, ale syna wkrótce obejrzę, a opłatkiem podzielę się ze wszystkimi, jak Bóg przykazał..

Jeszcze tylko muszę wybrnąć z kłopotów finansowych, ale z tym sobie poradzę. Ostatecznie tak brnę całe życie.

Basia powiedziała kiedyś, że jest bardzo dobra na brak pieniędzy, bo umie robić sałatkę z mniszka. Postanowiłem sobie zamówić portret olejny w mundurze, Po pierwsze jeszcze jakoś wyglądam, a po drugie trzeba w końcu założyć ten mundur. Każdy by chciał, żeby pozostał po nim jakiś ślad.

Ale ten ślad to wcale nie kamienny pomnik tylko parę myśli zapisanych na słabym papierze. Wbrew pozorom okazuje się on być najtrwalszym śladem, jaki człowiek może po sobie zostawić. Ostatecznie „verba volant, scripta manent”, czyli „słowa ulatują, pismo zostaje”. Tym bardziej zostaje im mądrzejsze myśli zapisano. Nawet nie musi być drukowane. Taki Homer – nie wiem nawet jak wyglądał, nie umiał podobno czytać, a Iliadę i Odyseję znam – wiemy co myślał, a co może być bardziej bliskie człowiekowi niż myśli innego człowieka?

Teraz co do wartości literackich – zapisanie każdego śmiecia po upływie powiedzmy 200 lat staje się wartością etnograficzną i świadectwem czasu. Że wspomnę trudno zrozumiały język Mikołaja Reja czy grafomańskie wynurzenia Jana Chryzostoma Paska.

                           Używajmy długopisu, a ocenę zostawmy następnym pokoleniom. One na pewno się dopatrzą, „co autor chciał przez to powiedzieć”. Sam autor zaś jako od dawna nieżyjący nie ma tu już nic do powiedzenia. Chciałbym, żeby jakiś mój potomek przeczytał mój dziennik za dwieście lat. Ja zaś chętnie bym przeczytał dziennik okrętowy mojego prapradziadka. Brzmiałby on zapewne tak:

„ 9 listopada AD 1794

Płyniemy na północ, na zrefowanych żaglach. Brakuje sucharów i załoga się buntuje i plotkuje, że tam dokąd prowadzi nasz kurs nie ma żadnego lądu. Musiałem bosmana przywiązać do gretingu i wlepić mu 50 plag , a cooka przeciągnąć pod kilem, bo nie powyciągał robaków z mięsa. Wyznaczyłem nagrodę -kwartę rumu dla tego, co pierwszy zobaczy ląd”

Nie jest to fajne? Jest to. Będę musiał wszystkie moje notatki wsadzić do żelaznej skrzynki i wyssać z niej powietrze, choć może i lepiej przepisać to na jaki dysk? .

Powiedzmy za dwieście lat ktoś znajdzie dysk, który nie będzie pasował do żadnego z istniejących wtedy komputerów? Odtworzy ja na komputerze sprzed dwustu lat wypożyczonym z muzeum techniki. Odczyta i sprawdzi w muzeum meteorologii jaka wtedy była pogoda 200 mil na południe od Aleutów. I wszystko się będzie zgadzać, co uwiarygodni rewelacje znalezione na dysku. Dowie się coś o mnie Basi i naszym dziecku, gdzie mieszkaliśmy i jakie mieliśmy problemy.

Szkoda, że już tego nie zobaczę, ale nie można mieć wszystkiego!

Nie wiem dlaczego, ale nie mogę nic napisać, żeby nie postawić obok maszyny szklanki kawy. ( Na tym statku kawę i herbatę pije się w szklankach). Dodajmy, że nie cierpię kawy, ale dopóki ciecz ta nie zacznie snuć swego zabójczego spalonego smrodku, nie mogę „przejść ze sobą na ty”. Myślę, że dekoncentracja przy pomocy kawy pozwala mi się skoncentrować.

Kiedyś Agatka mi powiedziała, że nie może jeździć na rowerze, bo „koło się jej skoncentrowało” .

      No i zachodnie wybrzeże USA z głowy. Było urwanie d….

                           Dokerzy i „dokerki” amerykańskie pracowali jak w czynie społecznym w Polsce w czasach słusznie minionych.

Pomimo pięknych, niebieskich (i jak pamiętamy gdzie się dało z wciśniętą białą gwiazdą) dźwigów, roll trailerów i układarek była to wielka improwizacja . Niezgodność z planem ładunkowym, shiftingi i przeształunki kontenerów. W końcu opuściliśmy Los Angeles z „short shippped” czyli bez brakujących 76 kontenerów. Dokerzy i dokerki wśród radosnych śmiechów i żartów czasami przypominali sobie, że są w pracy i robili co im pasowało. Tyle wyrazów oburzenia.

   Musieliśmy wyjść z Long Beach wczoraj, 15 listopada 1994 o 2030, żeby przy średniej prędkości 24.5 węzła zdążyć do Kanału Panamskiego na poniedziałek 0200.

   Płyniemy teraz spokojnie, a do następnego urwania d… w Kanale Panamskim mamy pięć dni.

Moje wspaniale radio Philips z dwoma magnetofonami zaczyna trafiać szlag. Ale wysłużyło się biedne, tuła się biedne ze mną po świecie od czterech lat, a kupiłem je w sklepie Føtex na Goldsmedgade w Århus. Przegrało mi tysiące najróżniejszych kaset, bo u mnie w kabinie nie może być cicho nawet jak śpię. Trzeba mi będzie przygotować jakiś „sarkofag” na kredensie w kuchni, gdzie będzie go można jeszcze używać jako radia, bo w Polsce już przeszli na zachodnie częstotliwości. Kupię następne trochę mniejsze, żeby wchodziło lepiej do walizki. Wszystko po trochu szlag trafia, nawet mnie.

Dziś rano ważyłem 105, 800 kg. Nie jest to piękne?

Jest to.

Żono, gotuj jak najgorzej, żebym nie zmarnował tych trzech miesięcy, kiedy wstawałem od stołu zastawionego pysznymi tłustościami i słodkościami. Inni wpieprzali pasztety, torty i lody, a ja wstawałem i wychodziłem. Przychodziło mi to coraz łatwiej.

Na przykład dziś na kolacje zjadłem kawałek czarnego chleba bez masła, parę anchois, kawałek zimnego kurczaka i trzy krakersy z serem mi parę winogron.

I ABSOLUTNIE NIE JESTEM GŁODNY!

Wytrzymam spokojnie do jutra rana. A jutro musli i jedna ciepła bułka z serem. Kucharka piecze rano bułki na śniadanie!!!

Już słyszę odpowiedź kucharza na polskim statku na taką propozycję . Powiedziałby „ Za ile?”, następnie by się obraził.

No, wypisałem już w mojej elektronicznej maszynie do pisania dwie taśmy i założyłem trzecią.

Dziś 16 listopada 1994 roku pogoda piękna morze granatowe, niebo błękitne itd. Skopiowałem jakiś program „Piękna i Bestia”. W sam raz dla Laury, tym bardziej, że jak mówiła dostała komputer od mamy. Czego dokonam jeszcze w tym pięknym dniu jeszcze nie wiem, ale dokonam, a jak nie dokonam, to się przynajmniej trochę opalę.

   Usiadłem do maszyny tylko dlatego, że chciałem prasować koszule, a nie ma na półce żelazka. Stewardessa teraz zmywa po obiedzie, ale ja wróci to ja spytam.

Kiedyś, kiedy cumowaliśmy w San Francisco spotkałem ją na mieście i spytałem czy podoba jej się Kalifornia. A ona na to że nie wie, bo nigdy nie była.

Lewą burta minęliśmy na dwudziestu milach Acapulco. Jak sobie pomyślę, że miałbym teraz jechać do Hong Kongu to brrrrrrrrr.

W Polsce na pewno już od dawna reklamują choinki i św. Mikołajów, jak to w kapitalizmie. Ciekawe czy nie zabraknie choinek i karpi. Kiedyś trzeba było wystać szynkę i karpia, choinkę kupić podpieprzoną z lasu, zająca od kłusownika, bimber od bimrownika i dopiero można było świętować. Teraz pewnie wszystkiego pełno.

Kiedyś mój sąsiad z Gdyni pracował jako „zaopatrzeniowiec” w dużym państwowym zakładzie pracy . Praca jego polegała na ty, ,że jeździł po całej Polsce i zdobywał co się dało dla swojej firmy, a przy okazji dla znajomych. W kapitalizmie, kiedy wszystko jest chyba musiałby zmienić pracę.

I znowu polityka. Ale bez polityki nic się nie da.

Na długich morskich wachtach opowiadamy sobie z Brianem, moim wachtowym o życiu, tym bardziej, że jego żona też spodziewa się dziecka w styczniu. I on i inni pytają, czemu się nie przeprowadzam z Basią do Danii.

Co ja mam im odpowiedzieć? Że to wielkie emocje sprawdzać rano, czy twój samochód jeszcze stoi, gdzie go wczoraj zaparkowałeś? Albo o rozkoszy poleżenia sobie na brudnej plaży z zakazem kąpieli, albo choćby posikania sobie za opłatą w wonnej miejskiej toalecie?

Brian liznął trochę Polski, więc powinien to rozumieć. Był kiedyś w Szczecinie na duńskim statku. Wymienili z kolegami pieniądze u cinkciarza, więc poszedł na dyskotekę do Kaskady, ale go nie wpuścili, bo jak się okazało do banknotu stuzłotowego były doklejone trzy zera.

Jak wracam z Polski do Danii i przekraczam niemiecko-polską granicę to doznaję pewnej ulgi. Zaparkowany samochód może stać spokojnie i tydzień, taksówka jest taksówka a policja policją. Nawet jak stracę pracę to mogę spokojnie żyć 5 lat z kasy bezrobotnych, potem z socjalu, na pewno nie będę bezdomny ani głodny. Fajny kraj i fajni ludzie. Ale serce nie sługa.

Dostałem teleks, że nie wyślą mnie na kurs o ładunkach niebezpiecznych, bo dowiedzieli się w ministerstwie, że miałem taki kurs w Polsce. Spróbuję sobie przypomnieć. Mam nadzieję, że nie pomyli mi się kurs ładunków niebezpiecznych z zajęciami wojskowymi na poligonie we Wrzeszczu.

26 listopada 1994, w drodze z Baltimore do Nowego Yorku.

Po Panamie przysłali z Lyngby Radio, ze jest mnie telefon . Zadzwoniłem i córka Agatka powiedziała mi, że mam syna. Dowiedziała się od moich rodziców. Zadzwoniłem więc do nich i powiedzieli mi, że Basia urodziła dużego i zdrowego chłopca.

Więc nie myliłem się co do daty poczęcia ( na wczasach w Wiśle), a lekarze co do płci. Jens i Brian mi zazdroszczą i nie potrafią tego ukryć, po pierwsze, że syn, po drugie, że mam to z głowy. Zadzwonię do niej z nowego Yorku, jak już będzie w domu. Nie ma chwili, żebym sobie nie pomyślał jak będziemy zasuwać po bulwarze z wózkiem. Nawet go sobie wyobrażam. Ma pewnie skrzydełka, rozwierzgane nóżki i ponadnormatywnie rozdartą buzię z powodu braku cyca z mlekiem.

Na razie nie dzwonię, wole się dowiedzieć wszystkiego z pierwszej ręki od matki dziecka. Jak rodziła, byłem gdzieś między Los Angeles a Panamą i nic nie wiedziałem co się tam rozgrywa.

No więcej nic nie piszę, bo najważniejsze co się miało w rejsie wydarzyć już się wydarzyło.

Potem syn będzie rósł, jak będzie miał kilkanaście lat zacznie się buntować, potem dorośnie i założy swoja rodzinę.

A teraz położyłem walizę na kanapie, otworzyłem na oścież jej smoczą mordę i zaczynam wkładać w nią to, co mam zamiar zabrać do domu. Północny Atlantyk, przymrozek ciśnienie 1030 mB i do Europy 7 dni przelotu. Potem jeszcze tylko 5 portów do Bremerhaven. Protokół zdawczo-odbiorczy na 5 stron gotowy w komputerze. Uaktualniam go co chwilę, a potem tylko nacisnę „print” i gotowe.

Biedny stary musi jechać z nową załogą jeszcze do Nowego Yorku. Kończę mój dziennik z podróży  na „Madisonie Mærsku”. Położę niedługo ten następny dziennik w Gedser, u Edith Jensen na półce. Może coś uda ocalić od zapomnienia?

           Atlantyk, 12 godzin przed Nowym Jorkiem, 26 listopada AD 1994

P.S. W Bremerhaven pierwsza cuma na lądzie była w środę 7 grudnia 1415 zamiast 7 grudnia 1400. Spóźnienie 15 minut w całym rejsie z winy pilota.

God be good to me, Thy Sea is so large and my ship so small.


sailorwolf
O mnie sailorwolf

Jestem emerytowanym marynarzem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości