Tak zwany elektorat centrowy pełni obecnie w polityce rolę dzika kaledońskiego, na którego polowali najsławniejsi herosi starożytnej mitologii. Z jedną tylko różnicą – mitycznego dzika wystarczyło ubić raz, a na wyborców centrum trzeba polować w każdych wyborach. Ta konieczność wynika z faktu, że umiarkowanie w poglądach przestało być dominującą cechą tego elektoratu. Owszem, polityczni myśliwi ze wszystkich niemal partii pochlebiają centrum, że to niby sól ziemi, królestwo konsensusu i życiodajnego kompromisu, ale to już dawno nieprawda. Umiarkowanie, jak każda cecha zakłada bowiem jednak pewną stałość w poglądach, tego zaś można ze świecą szukać w tej grupie. Dlatego nie jest też prawdą, jakoby centrum skupiało ludzi umiarkowanych. Owszem, stałość chorągiewki na wietrze dmącym z jednego kierunku - jeśli taką hiperbolę logiczną dopuścimy - ma tu faktyczne zastosowanie.
Bo dzisiejsze centrum to jest produkt epoki mediów masowych i występuje tylko w masie, jako papka lub magma. W każdym razie jest to substancja, która przelewa się bezwładnie i stosownie do aktualnego przechyłu. Politycy zresztą mają walny udział w powstaniu tego stadnego elektoratu, gdyż to ich przyzwolenie na bicie piany i robienie wody z mózgów dało wreszcie efekt. Oni także bronią specyficznego statusu, który nadali temu „głównemu nurtowi”, a który ma być antidotum na ekstremizmy; jest rzekomo doskonale obojętny wobec lewicy, jak i prawicy i w ogóle uosobieniem cywilizacji w polityce.
Aklamacja jako najwyższa forma demokracji
Co więcej, tak podatne na manipulację centrum pod względem użyteczności pozwala omijać demokratyczne procedury, które przecież jeszcze niedawno były świętością. Podczas ubiegłorocznego kongresu Europejskiej Partii Ludowej (w tej frakcji jest PO) w Warszawie doszło do kilku znamiennych wypowiedzi. Wybitni politycy z tego ugrupowania, w tym polscy, jak jeden mąż oświadczali, że należy uniknąć głosowania w sprawie zgłoszenia kandydatury Jerzego Buzka na szefa PE. Uzasadniano to stanowisko kuriozalnie: głosowanie może stworzyć podziały we frakcji. Narzuca się pytanie:Co za diabeł wstąpił w niepokalaną dotąd instytucję tajnego głosowania, że stała się dla polityków ostatecznością? A przecież tajne głosowanie to jeden z fundamentów demokracji.
Podczas wyboru szefa unijnej dyplomacji, część krajów, w tym Polska, została po prostu przyparta do muru – zgodziliśmy się poprzeć panią Ashton, aby nie tworzyć podziałów w UE i nie podważać autorytetu przyszłego szefa unijnej dyplomacji. Proszę zwrócić uwagę, jakie tu jest cudne demokratyczne przesłanie – gdy ktoś jest wybrany większością w głosowaniu, to tworzą się podziały i podważa się jego autorytet. Czy to nie jest właściwa analogia, że absolutny zakaz frakcyjności był podstawową zasadą centralizmu demokratycznego w partiach komunistycznych? Przekonamy się na pewno, gdy wróci do obiegu skądinąd znany termin rewizjonizm.
Dlaczego kierownicze gremia instytucji mieniącej się być demokratyczną, nie chcą się dowiedzieć w głosowaniu, jaka naprawdę jest wola większości? Odpowiedź jest raczej prosta – nie chcą dawać złego przykładu "głównemu nurtowi", który mógłby się zbiesić i zakwestionować jednomyślność jako najwyższą formę rozwoju demokracji. Kult aklamacji i gabinetowego konsensusu pozwala sterować stadem z jego środka.
Pragnienie przynależności
Właśnie przy naczyniu z tak rozumianym elektoratem „centrowym” trudzą się politycy wszelkiej opcji, usiłując z niego jak najwięcej przelać na swoją stronę. Powstała dość jednolita masa bardzo podatna na manipulację. To jest dzisiaj centrum, bez którego nie można ponoć rządzić w Polsce i nie tylko. Niektórzy co prawda twierdzą, że w centrum to znaczy nigdzie, jednak moim zdaniem to jest adekwatne jedynie w sensie braku poglądów. Albo może lepiej powiedzieć: w sensie nijakości poglądów. Ja natomiast się upieram, że uwielbienie dla centrum bardziej wynika z pragnienia przynależności do stada i lenistwa. Pragnienie zaś bierze się ze strachu przed odrzuceniem i dotyczy osobników właśnie ociężałych, wygodnickich i niesamodzielnych w myśleniu. Ludzi, którzy w sprawach społecznych żywią się komentarzem medialnym.
Z jakiegoś powodu nie stać ich na wypracowanie własnego zdania. Może im się nie chce, może nie są w stanie, a może nie widzą żadnej korzyści w posiadaniu własnego zdania, z braku wiedzy lub przyrodzonej gnuśności – kto to wie? Jaka by nie była przyczyna, z powodu tej właśnie podatności na perswazyjny komentarz i chwiejność zapatrywań są bardzo pożądanym łupem dla politycznych myśliwych. To dzięki tym cechom Donald Tusk mógł uzasadniać rezygnację z kandydowania na prezydenta obawą, że wybory prezydenckie mogą w Polsce się stać zarzewiem niepokoju, a efektem tych zmian będzie usunięcie konfliktu i kłótni. I nikt nie umarł ze śmiechu, przyjęto na poważnie, że premier rezygnuje z kandydowania dla dobra zdrowia psychicznego narodu. Czy to nie jest ilustracja nowoczesnego totalitaryzmu?
Fatalna alternatywa
W przyrodzie centrowcy występują prawie wyłącznie w stadzie. Oczywiście, jest też wśród nich pewna ilość, która bierze udział w wyborach na zasadzie kibicowania w sporcie – rozbudzono w nich wolę walki, przepłynęła adrenalina i musi być jakieś ujście. Jednak generalnie jest to – jakkolwiek takie dictum nie zabrzmi – stado połączone wspólną niechęcią do samodzielności, strachem przed decyzją, wreszcie pragnieniem przynależności do grupy, w której tym bezpieczniej się czują, im jest ona większa.
Centrum w tym znaczeniu, jak wspomniałem na początku, przyjmie bowiem każdego chętnego, byleby się nie różnił. Zarówno tego, co czuje, że jajko jest częściowo nieświeże, jak tego, co pociesza się, że w takim razie jest jednak trochę świeże. W żadnym wypadku natomiast centrum nie przyjmie gościa, który powie bez ogródek, że jajko jest śmierdzące lub utrzymującego, że jest świeżutkie. W sensie światopoglądowym taki osobnik ze zdecydowanym poglądem to już dla centrum niemal dysydent. Centrum bowiem nie znosi jednoznacznych ocen, z których nie można jakoś się wywinąć w razie konieczności wolty.
Kiedy się czyta teksty niektórych rycerzy medialnych można odnieść wrażenie, że bez centrum nie ma życia na ziemi. Bez centrum nie można rządzić, o centrum należy zabiegać, kto nie zabiega o centrum, ten jest co najmniej dziwakiem, a właściwie oszołomem. Nijakość jest cnotą, wyrazistość to radykalizm.
Właśnie wśród ludzi mediów wyrazem tego przekonania jest często tak zwany obiektywizm spod znaku świeczki i ogarka. Taki delikwent jak ognia unika jednoznaczności – nawet oczywisty łajdak w jego programie czy artykule dostanie swoje alter ego z przeciwnej opcji. Choćby na siłę i bez sensu. Nic to, że tamten nie ma nic do rzeczy w toczącym się dyskursie: dziennikarz spod znaku świeczki i ogarka uważa, że to zgodnie z prawami natury, gdy łajdaków jest po równo z obu stron debaty. Wtedy jest obiektywnie. Oczywiste jest samo przez się, że w „głównym nurcie” nie ma łajdaków.
Amerykański pisarz, wieczny outsider Charles Bukowski, powiedział kiedyś, że nie zgadza się na świat, w którym panuje alternatywa: przyłączyć się do stada albo zostać włóczęgą. Postanowił zatem żyć pomiędzy stadem i włóczęgą, ale to go kosztowało tyle zgryzoty, że z najwyższym trudem zdołał dopiero pod koniec życia wytrzeźwieć. Dzisiaj podobne peregrynacje grożą człowiekowi, który usiłuje samodzielnie myśleć.
Tekst opublikowany w „Gazecie Polskiej” 29.09.2010
Inne tematy w dziale Polityka