Mówimy rzecznik rządu, a myślimy premier; słyszymy Grasia, a zgadujemy, co Tusk kombinuje. To nie jest tylko łatwa analogia z czasów komuny, to również pewność wynikająca z pragmatyki stanowiska oraz nieformalnej komitywy obu delikwentów. A także z kilkuletniego doświadczenia, które mówi, że premier Donald Tusk zawsze z osobistym zaangażowaniem bronił wypowiedzi swego przybocznego, niczym własnych poglądów.
Twórczość frazeologiczna Pawła Grasia, choćby nie wiem jak kontrowersyjna i szokująca, odzwierciedla bowiem stan umysłu Donalda Tuska. To nie jest przypadek jakiegoś posła dywagującego o możliwych konsekwencjach takiej lub innej polityki swojego szefa partyjnego. W słowa Grasia media wsłuchują się z równą uwagą, co w późniejsze wystąpienia premiera Tuska, gdy już sondaże pozwolą mu wyrazić zdanie. Z tego powodu można śmiało używać tych nazwisk zamiennie – jeżeli przyboczny coś powiedział, to znaczy, że szef tak pomyślał. Z jednym tylko zastrzeżeniem – to chyba nie działa w obie strony, chociaż głowy bym nie dał.
Ta fascynująca prawidłowość dotyczy również zdrady, o którą rzekomo otarła się ostatnimi czasy opozycja. Freudowska fraza Grasia o Stanach Zjednoczonych jako „obcym mocarstwie” nie jest przypadkowa. Graś i Tusk naprawdę tak myślą, co potwierdziła między innymi sprawa tarczy antyrakietowej, kiedy to premier deklarował bezlitosną twardość w negocjacjach z USA. A przecież analogiczna twardość ze strony Tuska nigdy nie miała miejsca w przypadku Rosji Putina – ani werbalnie, ani intencjonalnie, ani praktycznie. Ponieważ Rosja również jest mocarstwem, można zatem wywnioskować, że dla zestawu gładkomówiącego Tusk-Graś, Rosja jest mocarstwem „swoim”. Zrozumiałe też, że kiedy dogadujemy się ze swoimi, to nie ma mowy o zdradzie...
Zatem za sprawą rządzących odbywa się w naszym kraju festiwal oskarżania o zdradę opozycji, gdyż ta zwróciła się o pomoc w śledztwie smoleńskim do USA, czyli „mocarstwa obcego”. Odezwali się natychmiast dyżurni specjaliści od obcych mocarstw, pomniejszając znaczenie senatora Kinga, który wyraził chęć pomocy. Ha, ha, ha, jaki to błazen ten Macierewicz, pojechał do drugiego marginalnego błazna po pomoc!
Pomijając knajacki styl, bo to w końcu do politycznych knajaków ma trafić, jest w tym pewna sugestia. Stwierdzenie, że opozycja szuka pomocy u mało znaczących postaci, sugeruje bowiem jakoby druga strona, czyli nasz rząd, miała lepszą alternatywę. Że Tusk dla poznania prawdy o katastrofie posiłkuje się instytucjami i osobami wiarygodnymi, godnymi zaufania i kompetentnymi.
Każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, musi zdawać sobie sprawę, że kiedy Donald Tusk oddawał całe śledztwo Rosji, to faktycznie zwrócił się o pomoc do Władimira Putina z KGB. Kadrowego funkcjonariusza, który w tej zbrodniczej organizacji (bo dla naszego narodu jest ona równie zbrodnicza, jak Gestapo czy UPA) zrobił zawrotną karierę. Człowieka szczerze żałującego rozpadu sowieckiego reżimu i legitymizującego obecny stan państwa rosyjskiego, w którym seryjnie giną opozycyjni dziennikarze i przeciwnicy polityczni władzy.
Właśnie do tego kontekstu sprowadza się oddanie przez premiera Tuska śledztwa Putinowi i to jest właściwy punkt widzenia, z którego należy rozpatrywać sprawę podróży Macierewicza do USA. Oczywiście, że senator Peter King w porównaniu z Władimirem Putinem to postać w polityce światowej marginalna. Jasne jest, że Tusk oskarżający opozycję o zdradę to ucieczka do przodu. Bo to przecież on doprowadził do sytuacji, gdy śledztwo w kwestii największej tragedii narodowej po 1945 roku, znajduje się całkowicie pod kontrolą instytucji i osób podejrzewanych o przestępstwo (prokuratura prowadzi swoje dochodzenie w sprawie przestępstwa sprowadzenia katastrofy). Czyli rządów Rosji i Polski. Putina i Tuska.
Ten stan rzeczy jest w stu procentach zawiniony przez polskiego premiera, który nawet nie próbował uzyskać lepszej opcji. Wszyscy pamiętamy wystąpienie Grasia, spoconego i czerwonego ze wstydu, w bełkotliwym rosyjskim mamroczącego przeprosiny wobec funkcjonariuszy rosyjskich służb specjalnych. Nie może być wątpliwości, że takie wystąpienie zostało na Tusku i Grasiu wymuszone. Nie można sobie bowiem wyobrazić, że polski rząd wobec polskiej opinii publicznej, z własnej nieprzymuszonej woli składa służalczą samokrytykę obcemu mocarstwu. Nic lepiej i trafniej nie oddaje uwikłania Donalda Tuska w konszachty z obcym mocarstwem niż ta manifestacja wiernopoddańczości Grasia.
Zatem całkiem innego znaczenia nabierają również brednie przybocznego Tuska o zdradzie. To złodziej krzyczy: Łapać złodzieja! Wystarczy zresztą zrobić najprostsze porównanie obu opcji: z jednej strony prośba o pomoc w wyjaśnieniu okoliczności katastrofy, a z drugiej rezygnacja z dochodzenia do prawdy.
Bo oddanie śledztwa Putinowi to była rezygnacja bezwarunkowa. A to się ociera o zdradę narodową, gdyż taki jest ciężar gatunkowy tragedii smoleńskiej. I to ten ciężar umieszcza zaniechanie Tuska w kategorii zdrady. Z punktu widzenia państwa nawet mniej ważne, czy premier zaniechał z premedytacją. On naprawdę ma się czego bać. Razem ze swoim wiernym Grasiem. Bo razem się ocierają.
Inne tematy w dziale Polityka