seaman seaman
741
BLOG

Dialektyka sukcesu

seaman seaman Polityka Obserwuj notkę 19

Dawno temu, w czasach gdy dotrzymywanie słowa było traktowane jako norma, a nie nadzwyczajne zjawisko przyrodnicze, o sukces w polityce było znacznie trudniej. Kiedy jakiś mąż stanu czy nawet zwyczajny polityk spełnił wyborcze przyrzeczenie, to pogratulował sobie co najwyżej w duchu, że elektorat zakonotuje na przyszłość, iż delikwent jest słowny.

W tamtych czasach za udane przedsięwzięcie uważało się osiągnięcie czegoś więcej, niż potrafili osiągnąć inni w podobnych warunkach. Obecnie sytuacja na odcinku sukcesu, jak to jeszcze niedawno mówiono, jest diametralnie różna. Sukces, zwłaszcza w polityce, leży przy drodze, na chodniku, albo zgoła na bruku – wystarczy się schylić, żeby go mieć. Nie trzeba się natężać, wyszarpywać go od rywala ani porywać się z motyką na słońce. W dzisiejszych czasach bowiem wystarczy podnieść sukces z ziemi, o resztę zadbają specjaliści od  public relations, czyli po ludzku mówiąc od reklamy. Oni wymyślają chwytliwe hasła, znajdują jasne strony ciemnych machinacji, przekuwają katastrofy w zwycięstwa i nagłaśniają drobne zwycięstwa do monstrualnych rozmiarów. Reklama dźwignią sukcesu, można sparafrazować stary slogan.

Oto mamy prezydenta Baracka Obamę, który upozowany na współczesnego Robin Hooda, obiecał w kampanii wyborczej zniesienie stawek biznesowych w podatku dla osób o dochodach powyżej 200 tysięcy dolarów rocznie. To miało być działanie w ramach tak zwanego sprawiedliwego podziału dóbr, bo według amerykańskich lewaków (jak zresztą wszystkich lewaków na świecie) sprawiedliwy podział polega na zabraniu bogatszym. Obietnica została w drastyczny sposób przez Obamę złamana, bo kilkanaście dni temu prolongował te same podatki na następne dwa lata. I co wy na to – prezydent patrząc prosto w ekran telewizora, bez zmrużenia oka - ogłosił to jako swój sukces, jedyny możliwy w tych warunkach! Swoje wcześniej ogłoszone intencje podał teraz za sukces, pomimo że postąpił dokładnie wbrew tym intencjom.

Metoda ta otwiera wielkie możliwości, gdyż kompletnie odrywa sukces od jego materii, a przypisuje do okoliczności. Nie liczy się w tym układzie istota rzeczy, czyli osiągnięcie zadeklarowanego wcześniej celu, głos decydujący ma przypadłość, czyli okoliczności. Te zaś, w przeciwieństwie do zero-jedynkowej opcji spełnienia lub niespełnienia obietnicy, można interpretować na różne sposoby.

Jak powszechnie wiadomo, w Polsce największy ciąg na sukces ma premier Donald Tusk, który już nawet kojarzony jest z peerelowską propagandą sukcesu. Przy czym premier używa na przemian określeń  „sukces”, „przełom” lub „optymalny wariant”, żeby nie znużyć odbiorców monotonnym przekazem. W najgorszym razie premier stosuje przekręty semantyczne, jak w przypadku najbardziej katastrofalnej prywatyzacji w dziejach III RP, czyli stoczni w Gdyni i Szczecinie, która sama w sobie była przekrętem politycznym. 

Daliśmy osłony socjalne, owszem była wpadka z inwestorem katarskim, ale uratowaliśmy stocznię gdańską, stocznie nie są jednoznacznym znakiem przegranej rządu – powiedział wówczas Donald Tusk. W ten sposób szef polskiego rządu skwitował praktyczną likwidację polskiego przemysłu stoczniowego, którą poprzedziły buńczuczne zapowiedzi sukcesu. A skończyło się na zatrzymaniu zaliczki, którą wpłacił handlarz bronią. I ta konfiskata została uznana za widomy znak sukcesu. Raz zdobytego wadium nie oddamy nigdy  – stanowczo zadeklarował wtedy premier.

Kiedyś wspólnie z kolega wykoncypowaliśmy określenie  "pickultura sukcesu", które oznacza kreowanie w opinii publicznej przekonania o sukcesie, nawet gdy mamy do czynienia z porażką. To jest zresztą istotą tak zwanej postpolityki uprawianej przez Donalda Tuska. Proceder ten nie byłby w ogóle możliwy, gdyby nie usłużne media. Zarówno w opisanym przypadku prezydenta Obamy, jak i praktyk Tuska, lwią część roboty wykonują piarowcy i media. To oni wymyślają fałszywe alternatywy, stawiają zasłony dymne i czynią przygotowanie ogniowe – na naszych oczach toczy się batalia o sukces.

W czasie kryzysu gruzińsko-rosyjskiego mediacji podjął sie typowy praktyk pickultury sukcesu, prezydent Francji Sarkozy. Francuski łącznik uwijał się żwawo pomiędzy Moskwą, Paryżem a Tbilisi i już po kilku dniach proklamował sukces. Niestety zaniedbał wyjaśnień i jeden z mniej  „stadnych”  dziennikarzy zagadnął, dlaczego w porozumieniu nie ma gwarancji terytorialnych dla Gruzji? Sarkozy z miedzianym czołem odparł, że integralność terytorialną Gruzji gwarantuje duch tego dokumentu.

Pomijając zrywanie boków ze śmiechu, jakie zapewne odbyło się na Kremlu wobec takiego dictum, trzeba powiedzieć, że przecież nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby w taką hucpę! Trzeba było mediów i wprawnych piarowców, którzy na różne sposoby zdeprecjonowali prezydenta Saakaszwilego i jego rolę w tym konflikcie, a uwiarygodniły kagiebistów z Kremla. O roli prezydenta Lecha Kaczyńskiego w tym konflikcie nie wspomnę, bo to osobny temat. W każdym razie w wyniku mediacji Francuza Gruzja pozostała bez dwóch prowincji, o które Rosja zwiększyła swój stan posiadania, a Sarkozy został z sukcesem.

Tuż przed tragedią smoleńską premier Tusk spotkał się 7 kwietnia w Katyniu z premierem Putinem. Pomijam w tym momencie tragiczne konsekwencje i kontekst tego spotkania, który wszyscy znamy. Chodzi mi wyłącznie o przedstawienie groteskowego wymiaru pickultury sukcesu. Wkrótce po uroczystości odbyła się konferencja prasowa premierów, na której Tusk mówił o przełomie i nawet ręczył za Putina, że dla niego to również przełom. Nieco później już w Polsce szef naszego rządu oznajmił, że z innego punktu widzenia to nie musi być przełom. Niedługo potem z kolei stwierdził, że według niego określenie przełom jest nadużywane. Na drugi dzień Tusk skonstatował, że mówienie o przełomie jest nieskromnością. Przy czym nie miał oczywiście na myśli siebie, ponieważ pierwszej swojej wypowiedzi na temat przełomu już nie pamiętał. To też jest niezbędna cecha do uprawiania pickultury sukcesu – posiadać pamięć kury domowej w odniesieniu do własnych wypowiedzi.

Obecny prezydent, a ówczesny marszałek Komorowski tuż po tragedii smoleńskiej ogłosił, że państwo zdało egzamin. A to przecież było na samym początku dochodzenia, gdy wszystkie opcje i przyczyny tej tragedii były możliwe i nikt nie miał pojęcia, jak się sprawy potoczą. Dzisiaj już wiemy dużo nie tylko o samym skandalicznym śledztwie rosyjskim – wiemy o fatalnie zorganizowanym przez nasz rząd locie, zabezpieczeniach wołających o pomstę do nieba, stary samolot, jeszcze gorsze klepisko-lotnisko w Smoleńsku, typowo  „ruskie”  standardy bezpieczeństwa i procedury obsługi lotu. To wszystko zostało sprokurowane i zaakceptowane przez państwo, które według prezydenta zdało egzamin.

Jedynym możliwym wytłumaczeniem takiej opinii Komorowskiego może być, że miał na myśli siebie. Z jego punktu widzenia bowiem państwo zdało egzamin, bo pozwoliło mu zająć gabinet i dokumenty poprzednika już kilka godzin po katastrofie. Nie czekając nawet na oficjalne potwierdzenie śmierci Lecha Kaczyńskiego. Niektórym takie państwo się podoba, trzeba przyznać, ale wielu innych zwyczajnie mdli.

Komorowski zresztą nie wyjaśnił, dlaczego aż tak przebierał nogami, żeby zajrzeć do tych wszystkich szuflad i sejfów w Pałacu Prezydenckim. Dzisiaj można jedynie domniemywać, że wybierał pomiędzy ośmieszeniem i kompromitacją. A co może mieć na myśli polityk, który uprawia taką dialektykę sukcesu? Tylko swój sukces. Przecież na nic innego nie wystarczy już miejsca

seaman
O mnie seaman

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (19)

Inne tematy w dziale Polityka