W piątek, 30. maja 2014 roku w Warszawie nic szczególnego się nie działo.
Dojazd do murów Powązek najpierw autobusem do Towarowej, potem tramwajem do cmentarza był prosty.
Ale już drogę do Powązek Wojskowych trzeba było zrobić na piechotę. Autobus nr 180 podjeżdżał do przystanku albo przepełniony, albo - wcale nie przyjeżdżał.
Idąc, mijaliśmy policyjne samochody stojące na każdym skrzyżowaniu , placyku, trawniku. Im bliżej cmentarza, tym gęściej było od radiowozów i mundurowych.
Na cmentarzu od razu wiadomo było, gdzie wolno nam stać. Kordony policjantów ochraniały alejkę, którą miał się poruszać kondukt. Ten otwierała wojskowa orkiestra, potem Kompania Honorowa WP, za nimi kompania policjantów.
W szyku i przy dźwiękach marsza żałobnego.
A potem pojedyncze biało - czerwone goździki niesione przez wiernych przyjaciół zmarłego.
Większość jednak szła sobie ot, tak, po prostu. Rozmawiali, odkrzykiwali głośno, czasem wulgarnie, protestującym, grozili parasolkami, wygrażali pięścią.
Taki sobie...kondukt.
A urnę skądś przyniesiono?. przywieziono? pod obelisk i tylko widoczne z daleka sztandary sygnalizowały, że tam się chyba odbywa pogrzeb.
Protestujący, którzy próbowali podejść bliżej, byli zdecydowanie zatrzymywani przez funkcjonariuszy policji. A tych było nawet więcej, niż dziadków w kondukcie.
Przejście tamtędy do Kwatery Łączka było utrudniane. Można było jednie slalomem między grobami, omijając policję, dotrzeć tam, by zapalić znicze pod kopcem z kamieni i brzozowym krzyżem.
Nie ma czego porównywać z okazałymi czarnymi granitami grobowców Kołakowskiego, Geremka i Kuronia, obok których musieli się zatrzymać protestujący, bo policja dalej iść nie pozwalała
Prace ekshumacyjne na łączce są wstrzymane.
Państwo polskie nie ma pieniędzy.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo