Archiwizacja trwa ;) i z otchłani czasu wydobyłam jeszcze jedną wyprawę. W mglisty, wrześniowy poranek 2007 roku wybraliśmy się we czwórkę na krótką (jak zwykle - wydawało się nam to tylko) trasę pod Górami Sowimi.
Były to dobre czasy, gdy jeździł z nami G., który jeszcze nie wiedział, że w Polsce będzie druga Irlandia i nie myślał o Irlandii. A od jesieni niestety myśli o niej dość poważnie, więc teraz jeździmy już tylko we trójkę. Wtedy jednak szurnięta ekipa była jeszcze w komplecie i w komplecie tym zapakowała się do pociągu relacji Wrocław-Kłodzko.
PKP: nabierać to my, a nie nas
Jazda była dość wygodna, albowiem skład zawierał wagon rowerowy i dużo miejsca na podłoze. Tym razem było też inaczej: tym razem myśmy mieli wszystkie bilety, a na gapę jechał kto inny. Usiedliśmy wygodnie. Rowery wisiały już na specjalnych hakach i wyglądały jak wieprze w rzeźni (zawsze mam takie skojarzenia w tych wagonach), gdyśmy usłyszeli głos konduktorów. Na to jeden pan, współpodróżny, objawił niepokój i zanim nadszedł kierpoć, zamknął się w kabinie z rozdzielnią elektryczną. Kierpoć przyszedł z obstawą w postaci swej koleżanki, sprawdził bilety, ale że nie w ciemię bity, policzył też rowery na hakach. Nie zgadzało mu się: podróżnych czwórka, rowerów pięć. Zaczęli w dwoje kombinować i obwąchiwać kąty, z zamiarem otwarcia drzwi, za którymi ukrywał się gapowicz. Na sekundę odwrócili się do okna.. a w tym czasie pan spokojnie otworzył drzwi i, cicho jak kot, przeszedł sobie za ich plecami. Miał minę niewinnego dziecka. Dusiliśmy się ze śmiechu, ale to makabrycznie. Tymczasem kierpocie odwróciły się: patrzą, drzwi rozdzielni otwarte, a w środku nikogo. Trzeba było widzieć zdezorientowanie dwojga wytrawnych kontrolerów ;))
Kawałek ciasta i okruszki
Wysiedliśmy w Kamieńcu Ząbkowickim, którego ozdobą jest pałac, wybebeszony przez czerwonoarmiejców za pomocą paczki dynamitu. Jest to obecnie teren prywatny, więc zdążyliśmy tylko sfotografować go z przeciwległej skarpy, zauważywszy cztery silne psiny, pilnujące bramy. Nic tam po nas, ruszyliśmy w stronę Dzierżoniowa.
Całą drogę siąpiło. Najpierw kropiło, potem siąpiło, potem lało. Iza z Adamem utykali przy każdym pałacu, pałacuniu, przy ruderze, ruinach i zgliszczach, a jeśli trafił się jakiś Nepomucen lub krzyż pokutny, to G. i ja z wściekłością naciskaliśmy pedały i oddalaliśmy się w swoją stronę. Mieliśmy dużo czasu na oglądanie chat sudeckich, stacyjek kolejowych na nieczynnej linii do Srebrnej Góry, na tupanie po resztkach torów, powtarzanie topografii gór.. Mieliśmy czas, by spotykać ludzi. Bo to jest sztuka: nie tylko zobaczyć, ale człowieka go spotkać. Tę staruszkę, która wskazała nam drogę, poczęstowałam kawałkiem ciasta. Wzięła kawałeczek, a okruszki dostały się nawet jej psu. Patrząc, jak odchodzi, zastanawiałam się, od kogo wraca z wizytą, gdzie jest jej dom i skąd przyjechała tam po wojnie. I czy, jak tamta
pasterka z Beskidu, nie bywa na co dzień głodna..
Sarna na półsprzęgle
Byliśmy na szlaku sami, gdy telefonem moim zatrzęsła aria Torreadora i dowiedziałam się, że Iza, a jakże, przebiła dętkę. Nie było to dziwne, bo u nas, na wycieczkach, realizowane są zawsze dwa Izowe warianty: albo skręcona noga, albo przebita dętka. Może to być też atak alergii albo inna klęska, której nie przywołam z imienia.. Godzinę staliśmy z G. pod drzewem w jakimś parku, deszcz szumiał, rzeka szara toczyła spienione wody, ruiny zamku mokły, G. opowiadał o konstrukcji mebli i silnikach, ja nie chciałam być głupkiem i zadawałam ostrożnie pytania (G. - inżynier jest bardzo cierpliwy i co roku odpowiada mi na to samo pytanie: "Czemu samolot lata?"). Lubię, jak deszcz szumi, przeciekając przez liście. Ale przeciekał nam też czas, między palcami. W końcu sami wystartowaliśmy do tego Dzierżoniowa, jak wariaci. Na nasz widok uciekały zwierzęta, a jedna z saren tak się śpieszyła, że aż potknęła się i z poślizgu nie przebiegła, ale przejechała: "Ziuuu!" mokrą drogę. O mało nie spadłam z roweru na ten widok. Sarna nie wyrobiła..
W Dzierżoniowie zdążyliśmy z G. pójść na pizzę, posiedzieć przy herbacie, potem pójść na mszę, i wtedy już zjawili się Iza z Adamem. Ale pociąg - nie. Okazało się bowiem, że mieliśmy przyjemność czekać na słynny szynobus z Kamieńca do Legnicy, znany z tego, że jest nowy i nowoczesny oraz że ciągle się psuje (komunikacja zastępcza to PKS, jedzie dwa razy dłużej). Przez 2,5 godziny (bo tyle się spóźnił na 12 kilometrowej trasie) kursowaliśmy między dworcem PKP i dworcem PKS, sprawdzając, skąd nasz ratunek, bo pora była późna, bodaj godzina 20 - a G. miał jeszcze tego samego dnia dostać się z Wrocławia do Oleśnicy, Iza do pracy rano... Cwałowaliśmy więc przez rozkopane ulice na PKS, by się dowiedzieć, że coś jedzie o 19, ale nie wiadomo, czy na pewno.. Ostatecznie doczekaliśmy się na szynobus, którego spóźnienie wynosiło trzykrotność tego, ile miał w sumie jechać do Jaworzyny Śląskiej. Z tej radości, że jest, że istnieje, zrobiliśmy sobie aż sesję zdjęciową. W pozie zwycięzców, między rowerami, rozwieszonymi w wagonie jak wieprze w rzeźni..
Epilog
Od godziny 22, jechał G. samotnie 50 km, ciemną szosą z Wrocławia do Oleśnicy. Miał na sobie moją kamizelkę odblaskową, strój woźnego. Nikt go nie zaczepił. Wiedziałam. Bo kiedy sama jeżdżę w tym stroju, ciągle biorą mnie za policjantkę.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura