Kiedy J. pierwszy raz opowiadała mi o tzw. repatriacji (ucieczce przed UPA), zapytałam żałośnie: "A zabraliście ze sobą psa?".- Kto by się wtedy psem przejmował, jak trzeba było ratować życie? - prychnęła. Mówiła tylko, że zabrali ze sobą Krasulę-żywicielkę. I nic ważnego poza tym.
Stół jest może trochę inny niż nasze sprzęty, bo z ciemnej, solidnej, płyty i ma grubo ciosane nogi. Różni się od wytwornych sprzętów o rzeźbionych krawędziach, do jakich przyzwyczajona była A. Siadywałyśmy przy nim z J. wiele razy zimą, gdy wpadałam w przerwie między zajęciami, i zgodnie wsuwałyśmy solidne, zabużańskie dania na bazie mąki i skwarek. Przeżył x przeprowadzek, myślałam też, że to jeden z licznych "prezentów", czyli spadek po jakimś sąsiedzie. Dopiero teraz, przypadkiem dowiedziałam się, że to stół z rodzinnego domu w P. Wyszło na to, że wcześniej siadywał przy nim K., którego nie znałam, M., jego ojciec, i pewnie jeszcze Ktoś! Może matka M., F. - zielarka robiła przy nim swoje mikstury, a jej liczni wnukowie o charakterystycznej, mrocznej urodzie kurzyli ulubione papierosy, które doprowadzały J. do wściekłości.
Raz jedyny jadłam przy nim z talerza, który nie pasował do żadnego kompletu. Był płytszy niż tamte, z białego fajansu, ozdobionego delikatnym wzorkiem - motyw nietypowy wśród jej skromnych i jakby przypadkowo dobieranych sprzętów. Rzuciłam okiem na znaczek producenta.- To jest talerz z P. - wyjaśniła obojętnie J. Wychowana na opowieściach o jedynej, glinianej misce na chłopskim stole, byłam zaskoczona.- Jest! Odkryłam kolejną świętość, która jest w domu, a jednak nie jest przymusowym spadkiem po Niemcach. Tego talerza nie używałam potem, brałam go tylko do ręki i przyglądałam się z niedowierzaniem.- Na pewno??
Przy chlebowym stole oglądałam też zdjęcia. Było tam jedno zdjęcie wielkości połowy pocztówki, które wydawało mi się obce, bo żadna z osób nie przypominała mi rodziców ani samej J. Jest na nim szara ściana domu, a na jej tle Ktoś siedzi na krześle, a wokół niego, w staroświeckiej pozie, stoi kilka osób. To też było zdjęcie z Kresów. Jedyne zdjęcie z tamtej Polski, jak nazywała II RP J., i jak na złosć, nie umiała powiedzieć, kogo ono przedstawia! Pamiętała, że gdy UPA szalało w okolicy, miała przygotowane miejsce, gdzie zamierzała utopić się razem z dziećmi, byle nie wpaść w ręce katów. Takimi głupotami, jak opis fotografii nie miała głowy się zajmować. Wtedy patrzyłam na zdjęcie i usiłowałam wyłuskać z niego to, czego brakuje mi w drzewie genealogicznym. Niedługo spróbuję jeszcze raz. Nawet jeśli nie odgadnę imion Ludzi, to może odnajdę na tym zdjęciu chociaż twarz, podobną do mojej, albo swoją własną. Będę wiedziała, ile rzeczywiście mam w sobie z Kresów.
Kocyk, który 60 lat temu jechał z J. towarowym pociągiem przez Lwów i Przemyśl, został podobno w hospicjum. Poszedł do kubła, razem z opatrunkami.
Więc teraz z domu na Kresach został ten jeden stół, i jeden talerz. I fotografia, której nikt nie odszyfruje, a którą ja uparłam się opisać.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura