Na rajdach majowych mamy też swoje msze na szlaku. Ojciec wyciąga z plecaka, jak my go nazywamy: "Zestaw Mały Ksiądz" (naczynia liturgiczne w wersji podróżnej), odwija albę i cicho odsuwa sie na bok, z mszałem w ręku.
To, Co w normalnej świątyni potrzebuje stołu ofiarnego, tutaj mieści się na pieńku, przykrytym serwetką albo na kamieniu.
My stoimy przed nim kręgiem, dopiero oswajając się z tym, że ołtarz sięga horyzontu. Bo są nim granatowe przed burzą pasma Beskidu Śląskiego albo Pasmo Lubania, z ledwie zieleniącymi się bukami na stokach. Albo Tatry, jeszcze przyśnieżone, wystające sponad zielonych wzgórz Podhala (a widziane z Pienin). A raz była nim woda: w maju 2001 nad Zalewem Solińskim, ojciec na samym brzegu, w albie, opalony, mówiący do nas siedzących na piasku. Dzisiaj, patrząc na na fotografię, mam skojarzenia z tym słynnym nauczaniem z łodzi, wypisz wymaluj. Oprócz ołtarza inna jest też muzyka, bo chociaż ktoś zawsze targa gitarę, a potem ćwiczymy ambitnie, to w końcu i tak wtrąca się wiatr - i wygrywa! - głosy gubią się w jego poświstach. Gładko można kościele. Tutaj trzeba przytrzasnąć obrus, żeby nie zwiało naczyń, przytrzymać parasol, żeby nie zmoczyło ojca, no i wiedzieć, co chce się mówić! Bo często tak jest, że nie wiadomo jak "natchnione" zdania może są akuratne w zamkniętej przestrzeni, półmroku i ciszy, ale wobec tego ołtarza wcale. Tym bardziej wtedy, kiedy w głowie coś łupie i najchętniej położyłabym się po upale i przysnęła. To tak, jakby On nie dbał o śpiewy, mącił długie gadki - "Dobra, dobra, ale nie o to chodzi!". Trzeba szukać głębiej, dalej, w końcu pozostaje patrzeć przed siebie. Tutaj dobrze się - milczy.
A kiedy odwracam się do kogoś ze znakiem pokoju, to nagle natrafiam na całkiem obcą dłoń. Bo jest tak, że kiedy msza trwa i jest już nawet w połowie, cichutko, od tyłu schodzą ze ścieżki obcy i dołączają do nas. Zachowują się tak, jakby ich nie było, czasem nie chcą nawet podejść, stoją tylko z czapkami w ręku, a potem odchodzą w swoją stronę. Odwracam się do tego samego krzaka kosodrzewiny, a tam - nikogo.
Gdy trasa jest długa i ciężka, msza jest po całym dniu, na kwaterze, gdzie akurat stacjonujemy. Każdy dom jest inny i nie zapomnę tego, gdyśmy akurat mówili intencje o zdaną sesję, chłopaki mamrotali o dobre żony, wszyscy o pogodę na jutro, a od ściany ktoś nagle powiedział: "Za mojego ojca, który zmarł dzisiaj". To mówił nasz gospodarz, który w normalnym trybie nie doszedłby już do kościoła tego wieczora, nie miałby dokąd iść. Nie miałyby dokąd pójść trzy Ukrainki w Gorganach, które mają cerkiew, czynną co ileś tygodni, i to w jakiejś "dziurze", 5 km od domu, a tak przyszły do nas, do ogrodu, a właściwie bardzo nieśmiało stały przy płocie, i to nie bzdura, że ludzie płaczą ze wzruszenia, kiedy tak po prostu ktoś (Ktoś) przychodzi do nich. Właściwie kilka razy zdarzyło się, że właśnie po mszach dowiadywaliśmy się, do jakiego weszliśmy domu i do jakiej rodziny. Nie będę czarować, że byliśmy świadkami jakiegoś kryminału, bo to nie to, ale sądząc po gospodarskiej wdzięczności, wielokrotnie okazywanej ojcu, wzruszeniu albo po niezbyt udanej ucieczce chyłkiem (tak!), Ten, z którym przychodził, nie przychodził do tego domu przypadkiem..
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura