Ej, patrzcie! - piszczał Adam, patrząc błyszczącymi oczami przez szybę wagonu.-A co, a co?? - zapytałyśmy Iza i ja, myśląc o pałacu wśród drzew.-Ale oczyszczalnia ścieków! - odpowiedział z entuzjazmem.
Pogórze Bolkowskie latem nie byłoby niczym ciekawym, ot chaszcze, pola i wzgórza, porośnięte lasem. Ale teraz, pokryte delikatną zielenią, przypominało Małe Pieniny, Beskid, a miejscami połoniny Bieszczadów. Nic nie napiszę, bo bym się powieliła, więc pomilczę o jasnych drogach wijących się pod górę, stokach, na których kwitną sady i zielenią się buki, te świeże buki, na punkcie których wszyscy mamy hopla, bo każdy, kto kocha góry, przechodzi buczynową fascynację: ich szumem, wilgotnymi jeszcze, malutkimi listkami, których ostra zieleń odcina się od szafirowego nieba: to wszystko najlepiej oglądać z głową maksymalnie zadartą do góry albo leżąc na rozgrzanej od słońca bazaltowej skałce, i za to wszystko można zapłacić powrotem do domu po północy i w głodowym osłabieniu. Ale od tego jest maj w górach.
Szłam dziarsko z kawałkiem kiełbasy w ręku, jako że zwiedziliśmy wszystkie otwarte sklepy w Bolkowie (to bardzo inteligentne: zapakować w domu termos - pusty), a w ogóle to pierwszy raz szłam w koszulce Salonowej z nadrukiem "sosenka", która to szata ma rozmiar S, a sięga mi do pół uda i jest chyba uszyta na klatkę piersiową tygrysicy. Buczynę minęliśmy, jakieś kosmiczne kręgi w zbożu też, pokręciliśmy szlak, a raczej szlak zmienił przebieg i zamiast na drugą górę trafiliśmy do wsi o nazwie Gostków (ta nazwa bawiła mnie już w czasach licealnych, bo termin "gostek" był wtedy bardzo popularny). To tam był duży kościół, z którego zostały ściany i puste okna, i cmentarz poewangelicki. Był cmentarz. I to był też pierwszy raz, gdy miałam bezpośrednio do czynienia z takim cmentarnym barbarzyństwem. Odczytałam napis tyko na jednym grobowcu ("Familie Ullrich"). Inne nie miały już tablic, a na dnie otwartej krypty leżało wieko od trumny i omszałe fragmenty miednicy i piszczele. Kiedyś byłby to lęk, a teraz smutek, że aż "Wieczny odpoczynek" grzązł w gardle, i odeszłam, ostrożnie omijając różne odłamki "Hier ruht" czy "Auf wiedersehn". Ale jeszcze rzut oka.. na obramowania grobów, z których wyrasta soczyście zielona, wysoka trawa. Patrzyłam na zdewastowaną kaplicę, groby, niektóre już puste, i na te kwiaty czy drzewa z nich wyrastające. A jednak nie do końca smutne miejsce, jednak dużo tam ze Zmartwychwstania.
Poza tym Gostków naprawdę zasłużył na swoją niezwykłą nazwę. Bo już napisy, jakie w nim spotykaliśmy - boki zrywać. Tabliczka: "Głuwna" (pod tym zamieszczono jednak erratę "ul. Główna"), tabliczki z numerami domów, tworzące przedziwne zestawienia: "50 Gostków" (koszary?!), szyld na sklepie: "spożywcze chemiczne wędliny" (wreszcie ktoś napisał prawdę o mięsie ze sklepu). Niczym była wobec nich tabliczka w Bolkowie: "Dobry pies, bo gryzie". Było w tym coś z zabawy słowami, coś z absurdu, coś z innej niż nasza baśni. Na zielonym wzgórzu, z którego widać było granatowe Karkonosze, stał biały wiatrak jak z rysunku na pudełku kakao, a las nad nim okazał się być zaczarowany echem, które odbijało się chyba od gór. Zrobiliśmy tam koncert, łącznie z okrzykiem: "Wszystkie niedźwiedzie, won z lasu!", a echo odpowiadało nam tak, jakby w lesie siedziała setka dzikich wojowników z maczetami. Zresztą, czary nie dotknęły tylka echa, bo przy torach myszołów, skowronki nad polem, wiewiórka i dzięcioł na buku, wielki kruk trzepał skrzydłami wśród olszyn, w polu martwy kret i padlina padalca, i stada kaczeńców, i kropki zawilców, i żółte płomyki prymulek. Jakby na czyjąś prośbę, bo na raz i tłumnie. Adam tylko był niepocieszony, bo nie było dzikiej róży (z witaminą C), którą mógłby żuć i pluć. Ale z Adamem jest w ogóle inaczej, gdy szliśmy polną drogą, mijaliśmy konia prowadzonego za uzdę - na mnie tylko popatrzył, a na widok Adama rzucił się i chciał kopać, o!
Nawet zapach mokrych traw był ten sam co w Beskidzie, podobnie dziwiły podmurówki nieistniejących domów i kapliczki przydrożne. Grzebałam wzrokiem za horyzontem, szukając pasma Radziejowej, bo skoro, jak mi się wydawało, już są Pieniny.. Gdy rano wychodziłam na szlak, to z mocnym smutkiem, że nie Beskidy, jak co roku o tej porze, i nie Kraków z byczeniem się na murach Wawelu. A teraz te zielone góry z białymi drzewami czereśni odebrałam jak nagrodę-niespodziankę.- No widzisz - powiedziała Iza ciepło.- Nie musiałaś tam jechać: Beskid sam przyszedł do Ciebie.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura