Kiedy admin Salonu dopiero się budził i gniewnie fukając, porządkował komentarze, które posypały się przez noc, ja siedziałam na krawędzi peronu stacyjki i patrzyłam w horyzont, tam, gdzie stykały się ze sobą szyny i zalegały lekkie mgły, prześwietlone przez poranne, morelowe słoneczko. Między podkładami wakacyjnie czerwieniły się maki.
Kiedy dwie godziny później wysiadałam w Boguszowie Gorcach, mogłam położyć się i usnąć na stacyjce, otoczonej lasami. Tak zaczęła się leniwa i absurdalna w formie wycieczka na dolnośląskie Kresy - do Worka Okrzeszyńskiego. Iza i Adam przybyli tam dzień wcześniej, drałując rowerami przez góry wzdłuż z granicy polskoczeskiej aż do samego Okrzeszyna, a teraz tylko gospodyni zgarnęła mnie samochodem ze stacji. Jadąc przez serpentyny Dzikich Pól, wieziona przez szaloną szoferkę uznałam, że na jej miejscu dawno wgniotłabym się w drzewo, nie będąc w stanie rozpoznać, czy widzę przed sobą zakręt, czy równą ścianę lasu.
Ale potem skończył się świat. Coraz częściej byliśmy sami na drodze, pola, które mijaliśmy były nieobsiane, domy straszyły dziurawymi dachami, a w przydrożnych krzakach umierały kapliczki, krzyże, pozbawione postaci. Bieszczady. - Tu kiedyś była fantastyczna knajpa - powiedziała gospodyni, pokazując budynek karczmy, a myśmy wypatrzyli ruiny kościoła na wzgórzu. Fundamenty domów, resztki kamiennych murów i jakieś postkołchozowe konstrukcje wyznaczały dawne wsie, a czasem jedynym znakiem "tu byli ludzie" były właśnie wyjątkowo liczne krzyże.. tylko tutaj nie trójramienne, ale zachodnie, z zatartymi niekiedy napisami gotykiem.To są nasze Dzikie Pola, z nieodnawianymi drogami z zapadającej się kostki brukowej, szlakami rdzewiejących drogowskazów, samotnymi gospodarstwami, pozostałymi z wiosek łańcuchowych i tajemniczymi ruinami, spotykanymi w lasach. A czasem miga za oknem prawdziwa wioska z sudeckimi chatami z murów szachulcowych, w ogrodach -
z fantastycznymi, malowanymi w kolorowe kwiaty figurami świętych, żelaznymi, kamiennymi i drewnianymi krzyżami. Jedne są malowane na biało, drugie na niebiesko (jak u Łemków), inne na różowo, a najczęściej zdobione plastikowymi kwiatami czy lampionami.
Niskie domy o dużych poddaszach mówią wiele o przechodzących tędy pokoleniach, bo z jednej strony obraz Częstochowskiej, a z drugiej pucaty aniołek z napisem "Befiehl dein Weg dem Gott", pod nim jakiś stolik od przedwojennego Singera, a za ścianą nad podwórkiem powiewa nasza flaga. (Im bliżej granicy, tym częściej można dogadać się po czesku; niektórzy jeżdżą do pracy w Czechach). Zresztą, to jest kraina znikająca z mapy z powodu dużego bezrobocia i fatalnej komunikacji. Jedni stąd dawno odeszli, drudzy właśnie odchodzą, zostawiając za sobą zarastające cmentarze z tłumem lastrika w środkowej części, a na obrzeżach z zielonymi od mchu, walącymi się grobowcami dawnych właścicieli "za Niemca".
Kiedy gospodyni ugościła nas w domu kawą, wyszliśmy na łowy, bo tak trzeba nazwać wędrówkę przez Worek. Byliśmy już tak daleko, jak tylko się dało, że nawet autobusy nie jadą dalej. W krzakach za rzeczką stoją ruiny kościółka, dawna plebania jest szkołą, a młyna i piekarni już nie ma. - A to cię może zainteresować - Iza pokazała mi zdjęcia z wczoraj: znowu czaszki i między nimi plastikowe śmieci. Patrzyłam na jedyny czynny z trzech kościołów z datą 1856 roku wyrytą na froncie i myślałam, jak długo jeszcze.. Czerwona stacyjka kolejowa na wzgórzu jest już od lat 60. zabita deskami i stoi nad pustym nasypem, nad drzwiami nie ma już nawet szyldu, a widać tylko zamalowany na bordowo napis niemiecki: "Albertsdorf". Jakby tego było mało, natknęliśmy się na kilka martwych padalców i sprasowaną żabę, którą chciałam podarować Adamowi jako zakładkę do książki, ale Adam powiedział, że ją sfotografuje i będzie miał tapetę na pulpit.
Pół dnia krążyliśmy po jednym wzgórzu, szukając skałek i jakiegoś urwiska. Strona polska mieszała nam się z czeską, północ z południem, ścieżka przyrodnicza ze szlakiem (też zielonym). Ostatecznie nie znaleźliśmy nic, a dyskutując jak zwykle o podatkach (dziwna mania wycieczkowa:), weszliśmy w jakieś tąpadła, poznaliśmy ukwiecone łąki jak z Bieszczadów, zdziczałe drzewa owocowe, jedną cienistą ścieżkę brzozową, no i strumień, z którego piłam wodę. - Kiedy ja ostatnio piłam ze strumienia? - Byłam zachwycona i starą metodą zamoczyłam swoją błękitną chustkę, by wędrować z mokrym "okładem" na głowę - idzie się wówczas lekko, a nogi same niosą. Idąc polem wśród koleżanek-sosenek (niektóre były nawet tego samego wzrostu co ja), odkryłam piękne echo i teraz darliśmy się wszyscy troje, a ono odpowiadało nam na całej długości lasu, w którego stronę krzyczeliśmy. Ciekawe jest tak iść i widzieć, że horyzont tworzą wzgórza i wzgórza, żadne szkielety nowo budowanych domów: nic nowego, tylko głęboka zieleń, czasem tak świeża, że aż kłująca w oczy. Tam jest, jak u Stachury, "za dalą dal" i chcę iść w tej ciszy, nie myśląc o przyszłości swojej i tej krainy, nie patrząc pod nogi mimo żmij, wygrzewających się w suchych zaroślach, i nie spiesząc się na ostatni pociąg daleko stąd. Także pod tym względem jesteśmy zgrani i - jak to ujęła wcześniej wściekła na mapę Iza - przecież nieważne, dokąd idziemy: ważny jest azymut.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura