Sosenka Sosenka
78
BLOG

Wiatr z Doliny Bobru

Sosenka Sosenka Kultura Obserwuj notkę 16
Błoto opada mi z sakwy, butów, rajtek, kamizelki i kasku. A w dodatku Srebrny ma tak starte klocki hamulcowe, że metal szoruje o dętkę, i jadąc, wydaje straszne odgłosy, jak zachrypnięty Fiat 126 p.

Zrobiliśmy sobie małą przejażdżkę, ech, jednak nie spacer po torach kolejowych, ale rowerówkę spod Jeleniej Góry za Wałbrzych. Ze stukocącego złomu wysiedliśmy w pachnąca i pylącą trawę. Stację w Ciechanowicach widziałam z pociągu nie raz, ale dopiero kiedy wjechałam do osady, poczułam się jak poszukiwacz skarbów. To tak, jakby znaleźć przykurzony kufer z kartonu czy czegoś tam, powoli go rozpakowywać, i nagle wypada złota moneta, i następne. I zaczyna się baśń o królu zza Siódmej Rzeki. Tak samo tutaj, między szarymi, walącymi się zabudowaniami chat sudeckich, w których rosną pokrzywy, znaleźliśmy kościółek otoczony kamiennym murem. Stojąc na cmentarzu, popatrzyłam przez otwartą bramę w dół uliczki. Była otoczona wysokimi domami o dwuspadowych dachach i małych okienkach, jakie znałam z filmów historycznych o XVIII wieku. Mogłam była pójść i sprawdzić, czy w podwórzu nie stoi elegancka kareta jakiegoś grafa, bo wydawało się, że zaraz zobaczę jakiegoś peleryniarza ze szpadą albo czarno ubranego duchownego z książką ze złoconym krzyżem. Nie dostrzegłam ani cienia, ale wiedziałam. Oni tu byli! Bo przy drodze jest grób młodego zu Moltke, adiutanta Blüchera, który utonął w Elbie w 1813 roku, niosąc raport o wygranej nad Kaczawą, a za rogiem stoi pałac, z ruinami domku ogrodnika. Tajemnicze mury oplecione bluszczem prowadziły do zaczarowanych ogrodów, jeszcze jeden zakręt, jeszcze jedna brama i... Nie mogłam oderwać od nich wzroku. Tymczasem Adam stawał na postumentach w parku Moltkich i pozował na pomnik Fryderyka Wielkiego, potem udawał Mickiewicza w chwili tworzenia, potem jakąś muzę, Iza, zataczając się ze śmiechu, robiła mu zdjęcia, a ja uspokajałam wzrokiem tutejszych ("Cyrk przyjechał??").

"Pieniądze, kto ma, ten czarter sobie bierze, a kto pieniędzy nie ma, ten jeździ na rowerze"

Mimo zabawy byliśmy bardzo obowiązkowi, bo zwiedziliśmy sklep (najważniejsze), zmarudziliśmy mnóstwo czasu na cmentarzu (też obowiązek, bo my śledzimy ważne mogiły: grób Kwaśniewskiego i Ziobry już były, tu znaleźliśmy grób Oleksego), weszliśmy na teren "Zakaz wstępu" (normalne). Juz zaczynałam zasypiać przez to kręcenie się po wiosce, gdy ruszyliśmy w góry. A podjeżdżało się ciężko. - Czemu ten pan jedzie wężykiem? - zapytał mnie jakiś pijaczek, wskazując na Adama. - Nie wolno jeździć po pijanemu! - zauważył uczciwie. Kiedy w końcu wyjechaliśmy na wzgórze, czekała nas nagroda, bo drogę przecinał tor dawno nieczynnej linii Marciszów-Złotoryja-Legnica, ogromnie widokowej linii schodzącej do Doliny Bobru. I cośmy zobaczyli? Remont trasy! Hura! Wymieniają podkłady, będa towarowe, a potem może osobowe. Łzy wzruszenia stanęły mi w oczachi i zrobiłam pamiątkowe zdjęcie maszyny do wyciągania śrub. Tego szczęścia nie ma druga linia, z Bolkowa - biegnąca wąwozem, wrzynająca się w zbocza gór - zamknięta na głucho. Obeszliśmy stacyjkę w Domanicach, gdzie na strychu dawnego WC zrobiono gołębnik, a tory są zarośnięte trawą po pas i grasują tam żmije (znaleźliśmy kilka). - Tędy kiedyś jeździły pospieszne z Lublina, z Krakowa - powiedział nam pan, którego zaczepiliśmy. - Przychodzili tu tacy jeszcze, mierzyli, bo linia wałbrzyska [Wałbrzych-Jelenia Góra] zapada się przez szkody górnicze. Ale nic się nie dzieje - dokończył. Zostawiliśmy senną stacyjkę i pognaliśmy przez pola i łąki w górę. Łagodna cisza, upał, gospodarstwa jak wymarłe, łubin kwitnący przy drodze, gęsi w stawach, krowy na rozzłoconych od słońca łąkach - to wszystko mówiło o wakacjach. Ludzi prawie nie było, śpiewały skowronki. Chciało się położyć pod szumiącą lipą z widokiem na stoki Rudaw. Pachniało wakacjami.

"Pieniądze kto ma, ten jedzie w dal pociągiem, a kto pieniędzy nie ma, ten leci za nim z drągiem"

- śpiewaliśmy głośno, jadąc wśród pól, na których stały krzyże i kapliczki, tablice i drewniane oznakowania szlaków, a wśród ciemnozielonych świerków leżały wiejskie cmentarzyki. Kapliczki były inne niż te, które znaliśmy z Okrzeszyna. Typowy pomnik Ziemi Bolkowskiej to przedziwna konstrukcja: poniemiecki postument ku czci jakiegoś Hansa, przerobiony na pomnik "Powrotu na prastare ziemie piastowskie", przerobiony następnie na kapliczkę z zastosowaniem żeliwnego ażurowego krzyża, który pochodzi z jakiegoś grobu na cmentarzu (jeszcze widać ślady po tabliczce). A groby? Groby miewają już wtórnych lokatorów, bo szwabachę zastąpiła polska czcionka. Są nazwiska kresowe, a w murze odnowione tablice niemieckie (wśród nich drewniane, rzeźbione!), jest powojenny grób autochtona, taki widziałam pierwszy raz, i ta polszczyzna z germańskim: "Ś.P. Herbert Schlaupitz, + 1990, Ruhe in Frieden", są groby Poczbutów i rodzin z Podola.

Drogowskazy PTTKowskie są większości nieczytelne, zmyte przez deszcze, musieliśmy mocno się nakręcić, by trafić od wioski do wioski, obejrzeć walący się pałac (sprzedawczyni w sklepie: - Ale Państwo tam nie wejdą, tam wstęp wzbroniony. Iza: - A to my tylko takie miejsca zwiedzamy!) i zrobić piknik, jedząc surowe parówki, gniotowate bułki i ciastka cytrynowo-landrynkowe. W końcu byłam już tak zmęczona zakosami, kombinacjami i przystankami, że schodząc z ciężkiego roweru, potknęłam się i wywinęłam orła w potężną kałużę. Na płask i po pas. Doświadczenie to pozwoliło mi pokonać opory przed spotkaniem z wodą, bo w okolicach piastowskiego zamku Cisy, tego samego, który zwiedzaliśmy w grudniu, znowu pokonywaliśmy śmierdzącą, czerwoną rzekę. Znowu po drabinie, tylko drabina starsza o pół roku, a my obciążeni rowerami. To trzeba było widzieć, bo to była Amazonia.

"Pieniądze kto ma, zasuwa se tramwajem, a kto pieniędzy nie ma, ten na piechotę daje"

O dziewiętnastej stanęliśmy pod niebem, na szczycie wzgórza między Wałbrzychem a Świebodzicami. - Kamienne, Wałbrzyskie jak na dłoni, ponadto cisza wieczoru, choć ptaki jeszcze gadają.. - pisałam do Łyżeczki. Jest taki momoment w wędrówce: zatrzymanie się na wzniesieniu oddzielającym to, co przemierzaliśmy cały dzień, i właściwy cel wyprawy. Mija szum w uszach, pot przestaje ściekać po plecach, żołądek kończy alarm bojowy, a upał nie przeszkadza, bo chłód zaczyna schodzić na pylistą polną drogę. Staliśmy długo w szarpiącym coraz mocniej wietrze, patrzyliśmy na filoletowe Sudety i wdychaliśmy zapach traw. - Już! Dopiero po tej chwili ciszy można nacisnąć pedały, poluzować hamulce i powoli, coraz szybciej spuszczać się w dół, lipową aleją, z gwiżdżącym wiatrem w uszach, zostawiając za sobą gasnący dzień. Wtedy już można zacząć wracać.

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Kultura