Odkrywam je w drewnianych szufladkach stolików pod maszyny do szycia albo w szafce nocnej, na stoliku koło telefonu i w starej torebce. Maleńkie, mieszczące się w dłoni kalendarzyki: mają daty, które mnie kojarzą się mglisto i słonecznie z zabawą w klasy na jezdni, popołudniowym snem, książką o "Kocie w butach"..
Sama kupowałam je dla A. Te kalendarzyki musiały mieć koniecznie duże, wyraźne litery, najlepiej cały tydzień na jednej stroniczce (nie lubię tego słowa, ale tu pasuje..), a w nim wyszczególnione wschody i zachody, kwadry i pełnie księżyca. Ważne były wiadomości z biodynamiki. Patrząc na ich czyste kartki, dziwiłam się, dlaczego A. życzy sobie, żebym kupiła jej kolejny kalendarzyk, przecież niczego w nim nie zapisuje.- Czy ona potrzebuje śledzić dni i tygodnie? Myślałam, że starszy człowiek nie musi tak podążać za czasem, przecież wiem, że rano, kiedy jeszcze nie jest duszno, idzie po zioła do ogrodu, siedzi z książką na ganku.. wieczorem, zanim ja wpadnę na boso, przez płot, zdąży obejrzeć Panoramę, o zmierzchu zasłoni okna gęstą firanką i mnie wyśle do spania, a sam czyta, czyta i czyta. Rano D. zerwie następną kartkę z kalendarza ściennego w kuchni, ale on to pewnie dla rozrywki, pewnie lubi to robić, bo tam są ładne wiersze i przepisy na ciasto, wiem, bo kiedy miałam może dziewięć lat, to z tego kalendarza A. kazała mi przeczytać głośno wiersz człowieka o obco brzmiącym nazwisku: Sponad wiślanych leci fal wiosenny, chłodny wiatr.. - "Pozdrowienie", pierwszy wiersz Tetmajera, jaki poznałam.
Teraz wiem, że kalendarz jest potrzebny człowiekowi, dopóki on widzi.
Teraz już nie kupuję im kalendarzyków, a kiedy na dnie zaśmieconej szuflady widzę starsze egzemplarze, odkrywam, że ich kartki są całe zapisane! Takim staroświeckim, spiczastym, ale już niezdarnym pismem, widać, że drżącą ręką i byle czym, czerwoną kredką czy ołówkiem, im dalej, tym mniej wyraźnie, koślawymi literami, jakby ołówek ledwie dotykał kartki. Są w nich nazwiska, które odczytuję w księgach pamiątkowych uczelni albo na nagrobkach
Cmentarza św. Wawrzyńca. Coś niecoś dociera do mnie w formie ruchomego obrazu: jacyś starsi, grzeczni państwo, mówiący przyciszonymi głosami. A.: "To jest nasza Sosenka. Przedstaw się, kochanie..". Wiem, były ich wspólne wczasy i odczyty, książki z autografem, "Mięguszowiecki". Tyle pamiętam. Są też takie, koło których figurują jeszcze sześciocyfrowe numery telefonów, bez trójki na początku - nikt ich nie poprawił. Czasem marszczę nos: sądząc po numerze centrali, do tej części miasta nikt z nas się nie zapuszcza, bo do kogo? Niektóre z adresów są wykreślone, raz sama robiłam to pod dyktando A., która ponuro i niemiło podsumowywała: "To też wykreśl". Nie rozumiałam, że to może znaczyć: "Tłumię łzy". Potem się okazało, że jedynym zawsze pewnym numerem jest parafia. Raz, grzebiąc w książkach, znalazłam notes formatu A4, taki na rolce. A w nim tylko kilka adresów, tak jakby dopiero był założony. Na pożółkłej karcie pod literą M był jeden, wciąż niewykreślony. To był lwowski, domowy adres
Henryka Mosinga.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura