Wczoraj i dzisiaj wiało. Sakramencko, porywiście i ciepło. Jako natura cygańska, nie mogę siedzieć w domu, kiedy wieje halny. Wyruszam na oglądanie i węszenie z nosem przy ziemi. Wiatr jest dla mnie wołaniem i towarzyszem wolności.
Nie chciało mi się przepychać przez Grabiszyńską z absurdalnie szerokim chodnikiem, gdzie jednak nie ma miejsca dla rowerów. Skręciłam w boczną ulicę, tam, gdzie jeszcze nigdy dotąd nie byłam. - Błoga cisza! - Już za rogiem wypatrzyłam w bruku tory tramwajowe jakiejś nieistniejącej już linii. Musiałam sprawdzić, dokąd szły. - Znalazłam dawną, szwabską jeszcze zajezdnię! - Ale nie lubię uciętych torów. Gnębi mnie ich widok tak samo prawie, jak widok grobów. Stanęłam ze Srebrnym i patrzyłam na łuki, skręcające do zabudowań jakichś hurtowni.
Powietrze było przejrzyste, kształty ostre i nic nie psuło odcieni barw. Wiatr tak wymiata smugi i cienie. Krążyłam niespiesznie po dzielnicy wokół Dworca Świebodzkiego, w tej złomiarskiej części miasta, skonstruowanej na podobieństwo Łodzi Fabrycznej. Pierwszy raz jechałam tędy rowerem. Kiedy patrzy się z okna, to widzi się nieruchome fotografie. Kiedy jedzie się rowerem albo idzie, to bierze się udział w opowieści, jak na targowisku Południa. I ja teraz znalazłam się w innym mieście. Widziałam czerwone budynki byłych fabryk, bazy transportowe, magazyny kolejowe i rampy, stojące nad zardzewiałym torowiskiem. Znam te pokątne składy, tam kupuje się wymarzone materiały na sukienki i kostiumy. Miejsce, które w latach 80. było "Centralną składnicą Czegośtam" (ślady szyldu), jest teraz jest wylęgarnią sklepów i sklepików.
Wiał wiatr, a wiatr lubi wolność.
Klienci i robotnicy szwendali się bez bramek, schodów ruchomych i galerii. Można było zostawić rower, gdzie się chciało, wejść drzwiami dla ludzi, a wyjść przez garaż. Kupić części do łazienki, obok dekoracje na wesele, a wpodle świeże pączki od Kubiaka i Herta. Chodniki dalej się sypią, żelastwa wiszą, żarówki wypalone. Ale kogo to obchodzi? - Patrzyłam, patrzyłam - i buch! - Nagle pojawił się pierwszy budynek Dworca Świebodzkiego. Nieodżałowanej pamięci Dworzec PKP przerobiony na klub nocny i niedzielne targowisko. Klub nocny, PEKAO SA, Meble wiklinowe, agencja reklamowa i teatr. Zagospodarowany bez ładu i składu zabytkowy budynek z nieczynnym zegarem, który stanął w ubiegłym wieku. A ja trochę jeszcze pamiętam tłumy w wakacyjnym upale przed Dworcem i taksówki na podjeździe. Okrążyłam go i dałam nura w dalsze części Miasta. Niechętnie.
Wracałam też tamtędy. Już o zmierzchu.
Lubię miejsca nieoświetlone ostrym światłem, niewybetonowane gładką kostką i wodotryskami. Z prawdziwym sklepem "Społem", gdzie dostanę masło i kopyść, gąbki i koszyk, gdzie obsługują normalne sklepowe w wieku przedemerytalnym, a nie dziumdzie wybrane w wyniku "starannego procesu rekrutacji". Wciągnęłam Srebrnego do środka, nikt mi nic złego nie powiedział, a sklepowa jeszcze zagadnęła o rower. Po długiej trasie robiło mi się trochę słabo, więc zeżarłam pączka na oczach obsługi, i dopiero wyszłam. Cygan z wyboru.
Pojechałam dalej, nucąc jak zawsze, bo muzyka oddala zmęczenie, a to piąta godzina w drodze. Tym razem próbowałam pedałować w rytm "Nad pięknym, modrym Dunajem", ale się nie dało. Zmieniłam melodię na "Hej, komendancie", stukając w kierownicę do taktu. Śmieszne to było. Kiedy byłam zmęczona, zsiadałam i szłam. Albo patrzyłam się na ogłoszenia na słupie (wreszcie wiem, co się dzieje w Mieście). Kiedy było mi duszno, wdychałam ciepły wiatr. Kiedy byłam głodna, przypinałam rower do rynny i wstępowałam do sklepu po jedzenie. Jechałam, oglądając się na lewo i prawo. W tym wietrze ciepłym i wczesnym zmierzchu. Nie zatrzymywana przez nikogo. Dokąd chciałam i jak szybko miałam ochotę. I plecy wolne. W sakwie przytroczonej z boku miałam wodę do picia i baterie do lampki, więc wszystko, co potrzebne. A po głowie tłukło mi się od ściany do ściany słowo - szczęśliwa!
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura