- Ciociu, a gdzie ty idziesz? - Na konferencję. - Aa, bo masz taki plecak, jakbyś się w góry wybierała. - No, tak. Bo w plecaku zmieści się wszystko. W plecaku Włóczykija jest zestaw pierwszej pomocy. Na wypadek nudy: notes i książka. Z konieczności: szczotka do zębów i teczka prasowa, przygotowana na jeden projekt.
W sali wykładowej Włóczykij usiadł tak wysoko, że za plecami już tylko przeszklona ściana. Równolegle, po drugiej stronie ulicy, wznosił się Kościół Imienia Jezus. Czyli tak zwany Uniwersytecki. (Tworzy jedną bryłę z Gmachem Głównym). Włóczykij ucieszył się z tego, ponieważ trudno mu wysiedzieć w miejscu kilka godzin. A tak, usiadł wygodnie w swoich pielgrzymich dżinsach i ulubionych traktorach. Na górze nikt nie przeszkadza w patrzeniu w przestrzeń.
Włóczykij słuchał wykładu. Ale i co chwilę zerkał przez błękit na zewnątrz.
Kościół Uniwersytecki o różnych porach dnia. Kiedyś, w czasach podstawówki, chodziło się w te okolice do Kliniki Stomatologii AM. Wiele godzin cierpliwości. Kiedy szło się do Kliniki, było południe. Kościół widoczny nawprost. Biały, beżowy, brudny. Kiedy się wychodziło z AM po masakrycznym seansie, ściany osnuwała już pomarańczowa smuga późnego słońca. Studenci wracali z zajęć. Byli tacy weseli. I Włóczykij marzył, że kiedyś też będzie pracował w elastycznym wymiarze godzin. Włóczył się późnym popołudniem. A nie do szkoły na 7.30.
Teraz też. Włóczykij kręcąc się niespokojnie w miejscu, obserwował, jak zmienia się kolor ścian, a także nieba i słońca nad nimi. Dopiero z tej wysokości zobaczył, jaka dostojna budowla, ten Kościół. Przypomniały mu się niektóre późniejsze wędrówki w okolicach. Podobny dzień, ale w lutym - ślubowanie doktorskie. - Gloria, chwała, słońce, wiosna w zimie. - Pamiętał też sytuacje, kiedy plac Uniwersytecki był mu zwykłą trasą przelotową. I można było wejść do ciemnego wnętrza, żeby się tam.. wyryczeć. Żeby w pachnącym starym drewnem wnętrzu, gdzie w ciemności błyskały złote kolumienki i fikuśne motywy kwiatowe, powiedzieć. - Boże. Ja chcę, żeby wreszcie było NORMALNIE! - Ciekawe rozmowy z Nim. Bo było tak cicho, że Włóczykij słyszał nawet, jak ktoś w ciemności otwiera usta do szeptu.
Po skończonej konferencji ruszył w stronę Gmachu. Mroczny barok, do cna jezuicki, nie jest tym, czym żyje dusza Włóczykija. - A Jemu po co taki przepych? - Ale mimo wszystko jest to też Włóczykijski kościół chrzcielny. I kiedy W. tam przychodzi, przypomina mu się świętej pamięci kochana
Pani od Łaciny. Która będąc pierwszy raz w Auli Leopoldyńskiej (w Gmachu obok), zażyczyła sobie po cichu, by całe jej życie było związane z tym miejscem. Tak się też stało. Więc Włóczykij uważa, że coś w tym jest. Ciągnie wilka do lasu.
A kiedy wyszedł z przepastnego, tajemniczego Baroku (na Stole nawet nie krzyż, a Zmartwychwstały - godne uwagi!), profesorowie właśnie wracali z pracy. Wychodzili z sąsiedniej bramy uczelni. Szedł nawet taki jeden w prochowcu i berecie na głowie, z teczką w ręku. - Tak kiedyś wracał z uczelni mój dziadek. - Pora powrotów. Kolacji. Rozmów po biegu. A w górach, na przykład, zanurzania zmęczonych stóp w strumieniu.
Biły dzwony. Lekko, chóralnie. Echo niosło się po bruku, przez Kuźniczą, do Rynku. Gdzieś dalej spotykało się z echem od Dominikanów. I szło w drugą stronę, za Odrę. I odbijało od ścian. Nawet nie do końca było wiadomo, skąd dokładnie przychodzi dźwięk do starych, akademickich zaułków kochanego Miasta. I Włóczykij się wzruszył całym tym Uniwersyteckim w zachodzącym słońcu..
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura