Podobno zdarzają się koty, które nie dają się oswoić. Nie wierzyłam w to, dopóki w moim życiu nie zjawił się Jaguarek.
Jaguarek jest moją wielką porażką, Jaguarek jest porażką człowieka. Podarowałam mu wolność, ale nie wiem, czy żyje.
Jego mama, Strzałka, w pewien wiosenny dzień w 2009 roku wyprowadziła z piwnicy cztery małe kociaczki: dwa czarne, identyczne, Czarnulki bez ani jednej plamki, i dwa bure, większego o jednolitym pręgowanym futerku i mince zdobywcy świata, Tygryska, i drugiego, burego w złote cętki, a więc z oczywistego powodu - Jaguarka, z taką samą jak u mamy białą strzałeczką na nosku i pyszczkiem zawadiaki. Maj był łaskawy, robiło się coraz cieplej, wszystko kwitło, a kocia rodzina przeżywała szczęśliwe chwile w naszym ogródku. Rodzina, bo oprócz szaroburej mamy kociętami opiekował się czarny jak smoła tata, kocur o bujnym temperamencie i czułym charakterze, i czarna, mała koteczka, która wzięła się nie wiadomo skąd, i włączona do rodziny, wzięła pod swoje skrzydła (czy tak można mówić o kotach? Hm!) parę burych maluchów.
Rosła trawa, kwitły zioła, bieliły się stokrotki, parkan porośnięty dzikim winem zasłaniał przed niebezpieczeństwami ulicy, ogródek zamienił się w prawdziwy koci raj. Et in Arcadia ego, myśleliśmy sobie wszyscy, domownicy i przyjaciele naszego ogrodu, widząc te kocie czułości, kocie zabawy, podrzucane do góry kolorowe myszki (uspokajam, sztuczne), dzwoniące piłeczki, radosne gonitwy za ogonkami, wesołe zapasy z rodzeństwem.
I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, wszystko się skończyło.
Zaczęło się od zniknięcia pary Czarnulków. Zawsze były, trzymały się razem, a od pewnego momentu już nikt ich nie widział. Zachodziliśmy w głowę, co się z nimi stało. Czy ktoś je złapał, oby w dobrych intencjach, czy czegoś się przestraszyły, odbiegły za daleko i nie umiały wrócić? Najdziwniejsze było to, że Strzałka ich nie szukała, zachowywała się tak, jakby w kocim świecie dalej panowała niczym niezakłócona harmonia i spokojny ład. Kociaczki były już zresztą spore i samodzielne, ale była to samodzielność wokół zawsze pełnych i znajdujących się stale w tych samych miejscach miseczek. Byłam mocno zaniepokojona.
Potem zachorował Jaguarek, znaleźliśmy go z gorączką i bardzo spuchniętym oczkiem. Był tak osłabiony, że bez trudu dał się złapać i zawieźć do zaprzyjaźnionej kliniki. Po kilku dniach oczko zostało wyleczone, a panie weterynarz zdecydowały - "ten kocurek to sama dzikość, nie da się oswoić, można - trzeba - wypuścić go na wolność".
I tak się stało, Jaguarek wrócił do ogródka, bawił się z Tygryskiem, a najbardziej pokochał czarną Cioteczkę, jak ją nazwaliśmy, choć jej prawdziwe więzy pokrewieństwa z rodziną Strzałki i Czarnego były dla nas zagadką.
Potem zachorował Tygrysek. Diagnoza - koci katar, ledwo oddychał. Po dwóch tygodniach w klinice był zupełnie oswojony, ale początkowo - słabiutki. Nie powinien wracać na trudną kocią wolność, trafił w czułe ręce moich przyjaciół.
W ogródku dalej pełno było kotów. Strzałka i Czarny, para sobie wierna, rodzeństwo Strzałki, Jaguarek wtulony w Cioteczkę i śpiący zawsze koło niej na poduszce w trawie. Niby wszystko dobrze, ale...
Jak się okazało, mój niepokój był uzasadniony. Jaguarek i Cioteczka jakoś zaczęli mnie martwić. Ciągle na tej poduszce, bez ruchu.
Do kliniki najpierw trafiła Cioteczka. Stan płuc - beznadziejny! Nie udało się jej uratować. Mieliśmy wszyscy łzy w oczach. Jaguarek - zapalenie płuc, stan bardzo ciężki. Panie z kliniki ponad miesiąc walczyły o jego życie, woziłam go na prześwietlenia na Ursynów, walczyliśmy, nie chcąc się poddać.
I udało się, choć na początku prawie nikt w to nie wierzył. Ale wyleczony Jaguarek był zbyt słaby, by trafić do piwnicy czy do ogródka, lato się kończyło, przyszła słotna jesień nie obiecywała dzikim kotom łatwego życia.
Jaguarek parskał, fukał, gryzł, o ludziach miał zdanie jak najgorsze - jego zdaniem tylko potrafili koty męczyć, kłuć zastrzykami i trzymać w klatce - nic dziwnego, że nie było chętnych, by wziąć go do siebie. Nie miałam wyboru, prawie wyleczony młody kot nie powinien być dłużej w szpitalnej klatce - trafił więc do mnie jako ósmy koci domownik.
I nie mógł mi tego darować!
Na początku schował się za szafkami w kuchni, w mysiej dziurze, bo chyba tylko dla ewentualnych białych myszek zostawili tam przejście ewakuacyjne panowie, którzy montowali moje kuchenne meble. Strategicznie była to znakomita decyzja - miejsca za szafkami było tak mało, że dorosłe koty tam nie wchodziły, a tym bardziej ciekawego pyszczka nie mógł włożyć tam Maksio. Jaguarek biegał za szafkami, wychodził, kiedy chciał, nikt go nie widział, a pozostałe koty i pies przyzwyczaiły się stopniowo do jego zapachu i tej dziwnej nieobecnej obecności. Jak w końcu zdecydował się wyjść, został przez zwierzęta zaakceptowany, choć nie całkiem przyjęty do kompanii.
Wcale zresztą tego nie pragnął. Wystarczały mu zabawki, bieganie za psem, a od czasu do czasu działania zaczepne wobec innych kotów, którym, jako zbyt zaprzyjaźnionym z ludźmi, sam nie bardzo chciał zaufać. Zaakceptował tylko Malutkiego, czarno-białego filozofa, który zaczął uczyć go żyć w gromadzie, mył mu uszki, lizał brzuszek, pozwalał się do siebie przytulić.
Do mnie Jaguarek nie podchodził. Czasami z daleka stukał mnie noskiem w dłoń, prawie przyjaźnie, ale z dystansem.
I tak minęła jesień, zima, Jaguarek trafił jeszcze dwa razy do szpitala, z jego płuckami nie było dobrze.
Na wiosnę wyjechałam do Azji, a Jaguarek wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję - niedomknięty balkon - i tyle go moi domownicy widzieli.
Nie mogłam wrócić, ale los Jaguarka nie dawał mi spokoju. Jak w końcu znalazłam się w Warszawie, zaczęłam go szukać. Sprawa wydawała się beznadziejna, chodziłam z jego zdjęciami i pytałam bliższych i dalszych znajomych ze spacerów z psem, i w końcu - daleko od mojego domu - znalazłam ślad. Był! Podczas sześciu tygodni słaby kot, który nigdy sam nie szukał jedzenia, tylko zawsze miał podsuniętą miseczkę, poradził sobie sam, bez stałego lokum, w skwarze, w deszczu, wśród burz.
Przybiegł w podskokach, jak go zawołałam, ale podejść nie chciał. Tańczył, pokazywał zgrabny brzuszek. Kładł się na grzbiecie, ale nie pozwolił się dotknąć. Był w znakomitej formie, ze ślicznym, lśniącym futerkiem, zwinny i zwrotny jak jaszczurka.
Moi znajomi podzielili się na dwa obozy, jedni uważali, że powinnam go złapać, inni, że należy podarować mu wolność. Postanowiłam chodzić tam, gdzie się osiedlił, na wielkim, niedostępnym w całości dla ludzi, bo poprzegradzanym parkanami, podwórku i przynosić mu jedzenie.
I tak robiłam, tak robię, choć od początku zimy go nie widziałam. Przychodzą tam inne koty, zostawiam jedzenie na zapas, może przychodzi i on. Może ma jakieś ciepłe miejsce, może przychodzi o innych niż ja porach i tylko ja go nie widzę, może dał się komuś przekonać i ktoś się nim zaopiekował, może nie żyje...
Nie wiem, choć mam nadzieję. Nie potrafiłam go złapać, wiedziałam, że jeśli to zrobię, zawiodę go, stracę jego szacunek i to maleńkie zaufanie, jakie udało mi się u niego zdobyć. Oglądałam klatki-łapki, takie z zapadką, do łapania kotów. Ale nie mogłam sobie wyobrazić w nich Jaguarka. On nigdy nie chciał dopuścić do siebie ludzi zbyt blisko, w jego świecie najważniejsza była zawsze wolność.
Więc uległam mu, oby wolność przyniosła mu szczęście.
A miseczki stawiam i tak, może Jaguarek przyjdzie...
Inne tematy w dziale Rozmaitości