
Ci Ludzie i te Psy, które do nas przychodzą, robią dużo zamieszania i przeszkadzają mi spać albo się bawić. Oczywiście nie wszyscy i nie zawsze. Lubię na przykład, jak przychodzi poczta, a dokładnie kartony z różnymi zamówionymi przez internet książkami. Tak miło gryzą się i szeleszczą, prawie tak jak kartony po słynnych mołdawskich winach. Jak Tata przysyłał je z Mołdawii po naszym z Mamą powrocie, zawsze oboje z Myszunią cieszyliśmy się i gryźliśmy je wesoło. W środku wcale nie było wina, tylko książki (i czasopisma!) z naszego mołdawskiego mieszkania, ale nam to nie przeszkadzało. Czasami nie jest ważne, co jest wewnątrz, ale to, co się widzi, i to, co można sobie ugryźć. To jest przyjemność dla znawcy, a ja pogryzłem już tyle kartonów i widziałem tyle przeprowadzek, że mógłbym pisać o tym do „Kota” albo do „Kocich spraw”.
Moi, to znaczy moi i Myszuni prawdziwi Bracia, to Malutki i Montuś. Oni nie urodzili się w Polsce jak Łazik, Maksio i Mopiki, tylko tak jak my – w Mołdawii.
Malutki jest młodszy od nas mniej więcej o rok. Mama przyniosła go, jak usłyszeliśmy od Niej, z ulicy, więc pewnie urodził się na trawie. Musiało mu być zimno (a Mamie, wyobrażam sobie, jak niewygodnie), więc Mama jakiś czas opiekowała się nim poza domem, gdzie miała od tej trawy bliżej, zanim odważyła się przynieść go do domu. Podobno Tata nie był zachwycony, że urodził mu się trzeci Kot, ale pod wpływem perswazji Mamy pogodził się z rzeczywistością. Też coś! Potrzebny był maminy dar przekonywania, żeby cieszyć się z urodzin Kota. Miałbym do Niego (do Taty naturalnie) o to pretensję, gdyby nie to, że naprawdę szczerze Go kocham. Jak już pisałem (albo myślałem), jestem zresztą do niego podobny – to po nim jestem doskonały, zawsze myślę to samo, więc nigdy nie muszę zmieniać zdania, wszystko wiem lepiej, i czasami ulegam drobnym słabościom (choć, przyznaję uczciwie, On nie goni Łazika i nie bije Go łapką z wyciągniętymi pazurkami. A ja tak lubię to robić!).
Prawdę powiedziawszy, myśmy z Myszunią też nie pokochali Malutkiego od razu. Na początku się przestraszyliśmy, bo nigdy nie widzieliśmy żadnego innego Kota poza nami. Do tego jesteśmy bliźniakami i jesteśmy podobni do siebie jak dwie krople wody (to znaczy byliśmy, bo jak Mama wyjechała kiedyś na Święta do Polski i Tata zapomniał, że trzeba nas karmić - pracował codziennie tak długo i po pracy był bardzo zmęczony, ja to rozumiem, bo praca podobno bardziej męczy niż zabawa - to musieliśmy żywić się sami, tuszonką z rezerw 14 Armii, którą – chyba nam?! – zostawiał w kuchni na stole. Potem przestaliśmy już być tacy sami. Jakoś tak się stało, że ja tej tuszonki jadłem więcej niż Myszunia i dzięki temu urosłem większy).
Malutki jest czarno-biały i ma zupełnie inny nosek niż my (my mamy noski ceglaste, on - biały!) i inne poduszeczki łapek (my – brązowe, on - różowe!), więc nie wiedzieliśmy na początku, kim on właściwie jest. Wcześniej byliśmy pewni, że poza nami nie ma innych Kotów, a tu pojawił się Kot, ale tak różny od nas! To było najpierw smutne (Mama mówi, że to syndrom Róży z „Małego Księcia”), a potem bardzo miłe, bo okazało się, że Malutki jest miękki, wesoły i chce być taki jak my, co Mu zresztą od razu ułatwiliśmy.
Naszym młodszym Braciszkiem jest też Montuś czyli Monty Python, jak ma wpisane w paszporcie. Urodził się w mieście Cahul, ponad 100 kilometrów od Kiszyniowa, gdzie wszyscy mieszkaliśmy. Myśleliśmy, że Mama z Tatą jak co dzień poszli do pracy, a oni, nic nam wcześniej nie mówiąc, że będziemy mieć Brata, pojechali tam i wrócili marszrutką (tak myślę, bo słyszałem, że Montuś płakał w marszrutce i współpasażerowie chcieli go wysadzić. Swoją drogą, Rodzice zawsze jeździli samochodem, a tu taki kaprys: marszrutka! Może chcieli, żeby Montuś lepiej poznał kraj, w którym się urodził, bo dwa tygodnie później mieliśmy z niego wyjechać na stałe).
Montuś jest zupełnie biały i nie da sobie wmówić, że białe nie jest białe, a czarne czarne. Nosek i poduszeczki ma takie jak Malutki, ale za to ma długą sierść. Mama mówi, że Montuś jest turecką angorą. My z Myszunią mamy wiele cech Kotów orientalnych (przynajmniej tak, jak opisuje to Larousse), a Malutki jest europejski. To dziwne, że nasi Rodzice mają tak różne Dzieci, ale oni w ogóle są dość nietypowi, przynajmniej tak mi się wydaje.
Wolę Malutkiego od Montusia, bo Montuś lubi się obrażać. Malutki jest od nas mniej młodszy (Montuś prawie dwa lata), i też gryzł te same gazety i te same kartony po winach i Kvincie. Razem zjedliśmy również, jeszcze w Kiszyniowie, wszystkie ulubione rośliny Mamy (nota bene nie miała nieulubionych). Z Montusiem już nie dało się ich zjeść, bo już ich nie było.
Tata mówi, że rośliny nie mają z Kotami żadnych szans, bo nie mogą im uciec. Też coś. Gdyby rośliny były jak Myszy, to wcale by nie było dobrze!
Nauczyliśmy Malutkiego bujać się na sznurach do bielizny, wchodzić do wanny, układać na podłodze mołdawskie gazety (ze stolika spadały same, wystarczyło lekko popchnąć je łapką), gryźć grzbiety książek. Nie wszystko to udawało nam się powtórzyć w Polsce, zresztą byliśmy już starsi i nie wszystko nam się chciało. Dlatego też Montuś jest spokojniejszy niż nasza trójka i nie umie tak wiele jak my.
Montuś jest za to faworytem Malutkiego, który pokochał go całym sercem od pierwszego dnia. To Malutki nauczył go spać w umywalce, to Malutki się do niego najczęściej przytula i najwięcej do niego mruczy. I bardzo dobrze. My z Myszunią mamy przecież siebie, wiemy, że jesteśmy piękni i wcale nie jesteśmy zazdrośni. Nie mamy do tego żadnych powodów.
Mama mówi, że Koty trzeba kochać za to, że są.
Więc i my z Myszunią kochamy nasze Rodzeństwo, za to, że jest.
Myślę, że jak Kenzo nazwał swoje perfumy „Świat jest piękny” miał na myśli właśnie nas: Myszulka, Myszunię, Malutkiego i Montusia! Jesteśmy jak cztery strony świata, cztery wiatry, cztery żywioły, Chanel № 4 (gdyby takie perfumy były!), cztery wymiary! Miau!
Już w Polsce urodził się Łazik (Mój Łazik, jak mówi Mama, bo u nas wszystkie Zwierzęta są na „M”, „m” jak miłość), dachowiec biały w łaty, z noskiem beżowo-brązowym, jak gdyby zanurzył go kiedyś, raz po razie, w cappuccino, espresso i cafe latte, i nigdy potem nie umył, oraz Mopięta-burasy-bliźnięta (trzeba uczciwie powiedzieć, że to burasy trochę rude i do tego z białymi, nie wiadomo, dlaczego, przeraźliwie chudymi brzuszkami - może dlatego, że rezerwy 14 Armii już się skończyły?).
No i jest Maksio...
Maksio jest tak duży, że w tym rozdziale się, moim zdaniem, nie zmieści.
Trochę mnie zmęczyły te refleksje o naszym pełnym Zwierząt Domu. Przejrzę się w lustrze, pójdę sobie coś zjeść, a potem podrzemię dla wzmocnienia sił.
Aha, i jeszcze pacnę Łazika łapką. Ale lekko, mocno mi się nie chce (na razie, ale jak się trochę wzmocnię...).
Inne tematy w dziale Rozmaitości