Sówka55
Sówka55
Sówka55 Sówka55
1098
BLOG

Pamiętnik Myszulka, 9

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 44

 

Rozdział VIII

Ptaki to marzenia.

Pożytki z posiadania leniwej Mamy.

Porcelana i sprzątanie w ogóle. Gdzie mieszkają Jednorożce?

 

Jedną z cech zimy, najmilszą, jest jej niekonsekwencja, to znaczy fakt, że trwa, trwa, a potem przemija. Przemijanie nie jest samo w sobie stanem dobrym, ale w wypadku zimy – uzasadnionym i oczekiwanym. Myślałem sobie o tym, leżąc na oknie i obserwując Ptaki, które nasze ogródkowe Koty karmią kocim jedzonkiem, jeśli ziarna, które sypie Ptakom Mama, znudzą się Im i wydadzą zbyt mało wykwintne.

Cieszę się, że nie jestem Ptakiem niebieskim, tylko Kotem niebieskim tabby.  Mama tłumaczyła mi, że niebieskość Ptaków nie wynika z Ich barwy (choć na przykład niebieskie są Kraski, które powinny nazywać się Błękitki, a przecież Błękitek to Ryba! - straszny jest ten naukowy metajęzyk, który więcej ukrywa niż odsłania), tylko z tego, że fruwają swobodnie w powietrzu jak helikoptery lub samoloty, które zresztą w drodze filogenezy pojawiły się później. Myślę, że takie fruwanie jest bardzo męczące, ponieważ wymaga koncentracji i uwagi – cały czas, trzeba uważać, żeby na coś nie wpaść, na drzewa, chmury czy drapacze chmur, które powinny nazywać się drapaczami Ptaków (albo łaskotkami Ptaków, bo zawsze milej jest być połaskotanym niż podrapanym). O wiele lepiej jest sobie wygodnie leżeć, zwłaszcza jak pisałem, leżeć na całość, bo wtedy można myśleć i marzyć, a myślenie i marzenie (to gerundium, czyli rzeczownik odsłowny, co piszę dla Mopiąt, bo One nie wszystko jeszcze wiedzą) jest miłe i twórcze, i zawsze może zakończyć się jeszcze milej, bo roboczym snem.

Cieszę się, że nie jestem Ptakiem i współczuję Ptakom, że muszą tak fruwać i fruwać. Szczególnie ciężko mają te Ptaki, które odlatują do ciepłych krajów lub przylatują do zimnych, bo fruwają po nieznanych sobie trasach, nie odpoczywają tyle co Koty, a w dodatku nie mogą za dużo jeść, żeby zachować odpowiednią do potrzeb prądów powietrznych wagę ciała. To jest jakieś katowanie się, zupełnie jak u modelek, które jedzą tylko sałatę, a i to nie masłową (ma za dużo kalorii), tylko endywię i rukolę, a więc sałaty roślinne.

Na szczęście zdarzają się wśród Ludzi przyjaciele Ptaków, którzy pozwalają im chodzić po ziemi, a dokładnie po meblach i podłodze, albo po innych zgoła nie latających sprzętach. Mam tu na myśli generała-lejtnanta Jakowa Słaszczowa, dowódcę III Korpusu Armijnego Armii Południe. Mama podsunęła mi kiedyś z lektur naszego Taty pamiętniki generała Wrangla, Głównodowodzącego Sił Zbrojnych Południa Rosji ("Grażdżanskaja wajna w Rossiji. Oborona Kryma"). Zapamiętałem z nich zwłaszcza rozdział, w którym Wrangel opisywał, jak z żoną składał rewizytę generałowi Słaszczowowi, zwycięskiemu obrońcy Krymu przed bolszewikami, chorującemu od pewnego czasu na neurastenię, a kwaterującemu (wraz z małżonką) we własnej salonce w pociągu stojącym na dworcu w Sewastopolu. Oczom zdumionych państwa Wranglów ukazał się Jakow Słaszczow w podbitym futrem szafranowym kaftanie, a obok stojące dostojnie na ławach i dywanach - o ile pamiętam - Żuraw i Czapla, nad którymi fruwały wesoło Wróble i Jaskółka (Mama też o tym pisała, bo przypominało Jej to zwyczaje Jej babcinych Wujów, Braci Jej Babci, Cezarego i Witolda, którzy w modrzewiowym dworku nad dawnym mokotowskim starorzeczem Wisły pozwalali licznym Ptakom chodzić po stołach, a Koniom zaglądać do okien).

Dla mnie Ptaki to marzenia o wiośnie, patrzę na nagie, bezlistne, a nawet bezpączne drzewa (ten smutek gałązek malowanych sepią nieoczekiwanie ożywiły mi Wiewiórki, dwa razy widziałem dzisiaj tańczące płomienie Ich puszystych ogonków) i tak sobie myślę: lada moment zaśpiewają Słowiki i Skowronki, kręcić się będą wesołe Szpaki, odezwie się Kos, przyjdzie łaskawa dla Kotów i Ptaków wiosna!

"Dla Ciebie, Myszulku, wiosna to Ptaki, dla mnie filiżanka w bratki", roześmiała się Mama znad "Naszego Dziennika", "liliowo-złota zapowiedź bratków w oknach i na balkonie, tak jak sobie tego życzył Prezydent Starzyński".

Ho, ho, dlatego Mama pije dziś kawę w filiżance w bratki, a robi to rzadko, jeśli akurat w Domu nie ma naszego Taty! Zauważyłem tę prawidłowość i zapytałem Ją o to, roześmiała się i powiedziała: „Myszulku, po prostu nie chce mi się myć jednej filiżanki. Ty wiesz, najbardziej smakuje mi cappuccino w tej właśnie filiżance, w bratki i anemony, Tata mył ją od razu, jak tylko skończyłam kawę, a ja niczego nie zmywam od razu, bo zmywania jest tak dużo, że wcale nie chce mi się tego robić”.

Fakt, tyle Domowników i stale Goście. Mama zmywa dopiero wtedy, jak w kuchni trudno się poruszać.

Mopiki dzisiaj chciały Jej pomóc, ale zapomniały, co chcą zrobić, jak tylko zrzuciły przez pomyłkę gąbkę do zmywania na podłogę. Tak im się to spodobało, że gąbka zostawia mokre ślady na terakocie, że zaczęły to wesoło rozmazywać po całej kuchni i, oczywiście, o zmywaniu naczyń nie było już mowy.

One to chyba mają po Mamie, jak zresztą my wszyscy. Lubimy zapominać o tym, czego nie mamy ochoty robić.

Z tym zmywaniem to naprawdę tajemnicza sprawa. Może Mama się do tego nie przyznaje, a po prostu nie umie zmywać filiżanek pochodzących z tej jednej konkretnej wytwórni, albo nie umie zmywać filiżanek w bratki, albo w bratki i anemony? Tata nie umiał zmywać niczego innego, więc może albo umie się zmywać filiżanki (dokładnie: jedną filiżankę) w bratki, albo nie umie się zmywać w ogóle?

To bardzo ciekawe!

Mama w ogóle nie za bardzo lubi sprzątanie, bo, jak twierdzi, razi Ją za duży bałagan. Nam też nie chce się sprzątać, ale ponieważ żal nam Mamy, to zanim przyjdzie Ola i zrobi to za nas, jednak wszyscy staramy się naszej Mamie jakoś pomóc. Zauważam jednak ze zdziwieniem, że rzeczy, które wskutek sprzątania powinny być ułożone, mają jakieś niezwykłe zdolności lewitacji.

Na przykład narzuta. Im bardziej staramy się ją ułożyć, tym bardziej spada. Często gonię po niej Łazika i zawsze po tym jakoś jej coraz mniej leży na łóżku. Mimo że chodzi mi tu tylko o jeden cel – ułożenie narzuty, a gonienie Łazika jest dla mnie w tym przypadku czynnością dodatkową, usługową i podrzędną (ale skądinąd przyjemną), nie celem samym w sobie.

Czy to dziwne, ze robiąc coś w założeniu pożytecznego, chciałbym, żeby to było również dla mnie przyjemne? Ale narzuta tego nie rozumie!

To zupełnie tak jak Mama, która nie rozumie mojego stosunku do Łazika.

Ona uważa za Sokratesem, że zło wynika z nieświadomości, i że ja jestem niedobry dla Łazika, bo Go nie rozumiem i nie chcę Go rozumieć. To przecież oczywiste, jakbym Go za dobrze rozumiał, to nie straszyłbym Go tak często i tak chętnie.

Nie chcę rozumieć Łazika.

Lubię Go, oczywiście, ale przecież trzeba kogoś pacnąć łapką od czasu do czasu, a Łazik nadaje się do tego jak nikt inny. Myszunię bardzo kocham i nie chcę, żeby się mnie bała, Malutki to mój ulubiony młodszy Braciszek, Montuś jest obrażalski, ale ma miłe futerko, Mopiki są za małe, a Maksio za duży. Zostaje Łazik i dziwię się, że Mama tego nie rozumie.

Ostatnio poradziła mi, żebym poczytał sobie „Etykę nikomachejską” o przyjaźni, ale ja nie lubię Arystotelesa. Jest aż do bólu racjonalny. To nudne! Ja jestem idealistą, nadrealistą, poruszam się w świecie fantazji. Jestem taki jak Borges: wierzę w sny i w moją podświadomość. Na przykład bardzo często mi się śni, że gonię Łazika po wielkiej bibliotece (takiej jak nasza, w której książki tak wesoło spadają z hukiem z półek, jak się gonimy z Myszunią po szafach).

Uważam, że w takim labiryncie o rozwidlających się ścieżkach daję Łazikowi szansę. Przecież może znaleźć wyjście, zanim uda mi się Go dogonić.

To bardzo miłe sny! Nawet jak we śnie nie uda mi się Go złapać (rzadko!), to przecież i tak dopadnę Go, jak się obudzę.

Co w tym złego?!

Miau!

Przypomniałem sobie, że nic nie napisałem o porcelanie, a miałem to zrobić w tym rozdziale. Ale to dlatego, że rozdziały mojego pamiętnika są nieprzewidywalne. Zupełnie jak życie! Kot sobie coś założy z góry, będzie miał wielkie plany i dobre intencje, a niewiele z tego wyjdzie. Miało być dobrze, a "wyszło jak zwykle". Miało się zdarzyć, a wcale się nie zdarzyło!

Porcelana to mój ulubiony temat, choć przyznaję, lubię na porcelanę patrzeć (np. jak unosi się nad nią gorąca mgiełka pary i wiruje sobie wesołą spiralą w górę), ale jeszcze bardziej lubię porcelanę w ruchu. Przyjemnie jest, jak sobie spadnie i dźwięczy wesoło, chociaż niestety nigdy nie trwa to długo. A potem jak już Mama sprząta, to wcale nie jest przyjemnie, bo nigdy nie pozwala mi sobie pomóc. „Myszulku, uważaj na łapki – zawsze wtedy mówi – żeby Ci jakiś okruch (okruh?!) nie wszedł w poduszeczki”.

Tak jakbym sam tego nie wiedział!

Myszunia nie lubi Rosenthala (a ja lubię jego opalizującą biel), ale lubi Wedgwooda. Wujek Andrzej kupił kiedyś Mamie Cornucopię, czyli Róg Obfitości. To taki wedgwoodowski serwis écru w esy floresy, z Jednorożcem, Małpkami, Zajączkami i Ślimakami. I Wężem, który jest jednym z tych esów floresów, kokardek, wstążek i zawijasów.

Ten Jednorożec na porcelanie jest rzeczywiście bardzo ładny i przypomina Mamie Jednorożca, którego kiedyś widziała w Ozieranach między Tarnopolem i Lwowem. Mama zawsze pilnowała, żeby tych Ozieranów nie przegapić, bo tam przy drodze był zagubiony w czasie stary cmentarz, z nagrobkami wygładzonymi czule przez tysięczne deszcze, kamiennymi krzyżami, które pochylił wiatr, i aniołami o stulonych skrzydłach i tęsknych oczach, tak naznaczonych cierpieniem, że ich anielskich twarzy prawie nie można było rozpoznać. Mama zawsze marzyła, że zatrzymamy się tam kiedyś i pochodzimy choć chwilę. Nigdy się tak nie stało, bo to mniej więcej połowa odległości między Warszawą i Kiszyniowem, i ci wszyscy, którzy jechali z Mamą, a i Ona sama, zawsze byli już mocno zmęczeni i droga do pokonania zaczynała się im wydawać ważniejsza niż romantyczne wałęsanie się wśród cieni dawnych mieszkańców tych ziem.

No i tam, w Ozieranach, gdzieś na soczystej łące w oddali, prawie już na horyzoncie, ale dobrze widocznego z prostej w tym miejscu jak cięciwa łuku szosy, Mama zobaczyła Jednorożca! Był biały, tak biały jak Montuś (którego zresztą jeszcze wtedy nie było na świecie) i stał spokojnie z piękną głową pochyloną z wdziękiem i smukłymi chrapami zanurzonymi w turkusowej trawie...

"Boże, kto Ciebie nie czuł w Ukrainy błękitnych polach", jak pisał Słowacki!

Obok nie było żadnych Zwierząt, Koni, Ludzi, Psów, nawet Kotów! Żadnych innych stworzeń! Żywego ducha. Tylko On!

Stał dostojny, spokojny, majestatyczny w obłoku mgły. Tak jakby stał tam zawsze, poza czasem i historią.

I nagle zniknął. Może zawołał go Lancelot z Jeziora?

Tylko na chwilę pokazał się Ludziom i szybko umknął do swojego świata, w którym takich jak On Jednorożców było więcej. Były tylko od Niego bardziej nieśmiałe i nie chciały, by Je ktokolwiek zobaczył.

Mama opowiedziała mi tę historię i od tej pory jak patrzę na Cornucopię, zawsze myślę o Jej Jednorożcu.

Swoją drogą, dlaczego Jednorożce tak nie ufają Ludziom, że pokazują Im się tylko na kartach iluminowanych średniowiecznych pergaminów, na renesansowych gobelinach, ołowianych szybkach starych witraży i wśród falistych kresek Rossettiego et consortes? I dlaczego nie pokazują się Kotom?

Może zresztą nie wszystkim! Może uśmiech Kota z Cheshire to był uśmiech Kota, który przyjaźnił się z jakimiś Jednorożcami od prerafaelitów. Dlaczego krytycy literaccy o tym nie piszą?!

Dobrze chociaż, że Jednorożce żyją na porcelanie i że stamtąd przed nami nie uciekają.

Nigdy nie zbiłem żadnego talerzyka z Jednorożcem (stłukłem sosjerkę z Rodziny Cornucopii, ale tam nie było żadnych Stworzonek, tylko taka quasi-kokardka, więc, myślę, to nie jakaś istotna strata)! Za to Myszunia stłukła kiedyś dwa, jak Mama sobie zrobiła kolację do wanny i nieopatrznie postawiła ją na małym taboreciku w łazience.

Muszunia stłukła Wedgwoodziki, bo je woli od Rosenthala. Na Białej Marii są tylko małe kwiatki, a Ona, jako hedonistka Pompadurcia, woli rokokowy gąszcz wstążek i wstęg, kielichów i płatków, muszli i myśliwskich rogów, z których w Cornucopii wyłaniają się Jednorożce.

Ciekawe, co woli nasze młodsze Rodzeństwo, bo Ono jeszcze, niestety, niczego nie zbiło.

Hm... znowu nie napisałem o tym, o czym miałem zamiar pisać w tym rozdziale.

Chciałem napisać o wolności negatywnej (wolno tłuc własną porcelanę) i wolności pozytywnej (nie wolno tłuc cudzej) jako glossę do książki o wolności Profesora Legutki, którego bardzo cenię.

Ale tak dawno nic nie jadłem (już chyba godzinę?!), tak dawno nie drzemałem (oj, chyba ponad godzinę!!!)!

”Zbyt wiele płakałem… Świty są bolesne, ciężkie wszystkie noce (…). Życie mi dało zwątpienie przedwczesne. Niech dno me pęknie, niech pójdę pod wodę”!

„Oj, Myszulku, jaki tam z Ciebie bateau ivre, już się tak nad sobą nie użalaj, tylko chodź do kuchni’ – powiedziała Mama domyślnie.

Już biegnę! Miau!

 

 

 

 

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (44)

Inne tematy w dziale Rozmaitości