Rozdział IX
Czy jestem odrażającym drabem?
Tratwa Firiuzy czyli z góry lepiej widać (a może widać gorzej).
Inwazja trosk czy inwazja Pająków
Mama rzadko wchodzi na drabinę, ale w chwilach wyższej konieczności Jej się to zdarza. Chwile wyższej konieczności nadchodzą wtedy, gdy uda mi się podważyć wieczko i wysunąć z puszki pod sufitem kolorowe nitki przewodów, które wiją się jak żyły wodne, to znaczy jak Węże. Lubię to robić, bo czuję się wtedy dzielniejszy od Indiany Jonesa, który Węży się bał, a ja, mimo że puszkowe są elektryczne, więc jeszcze groźniejsze, w ogóle się Ich nie boję. Zresztą to cienkie Wężyki, właściwie Wężątka, małe i zwinne jak Żmijka, którą Mama w pewne lato karmiła w ogródku kocim jedzonkiem, a która okazała się potem (jak urosła) Ślimaczkiem bez skorupki (wszystko widziałem z okna).
Wyższość tej konieczności polega na tym, że Mama musi wejść na ostatni, najwyższy szczebel drabiny, bo inaczej do puszek nie sięga, i trochę się wtedy boi, zwłaszcza że wejść jest Jej łatwiej, a zejść jakoś trudniej, bo za Nią zawsze wchodzimy my: ja (szlachetny Atos), Myszunia (obecnie Milady Countess de Winter, bo jeszcze trwa zima, w inne pory roku Myszunia zamienia się w Konstancję Bonacieux albo w Królową), Malutki (Aramis o Jedwabnym Futerku) i Montuś (d`Artagnan, czupurny i obrażalski), a więc eskorta Mamy do zadań specjalnych (o co nie trudno, bo wszystkie nasze zadania są specjalne).
Mama się wtedy denerwuje i na nas narzeka, co uważamy za pewną niedelikatność z Jej strony – przecież chcemy Jej tylko towarzyszyć, żeby tam sama w górze nie bała się tak bardzo.
Tym razem Mama z wyższej konieczności zsunęła się szybciej, by odebrać telefon, i nie schowała drabiny, co zawsze robi, żeby nie wpadał na nią Maksio.
Mama zeszła, więc ja szybciutko wdrapałem się na Jej miejsce, żałując tylko, że to zwykła drabina, a nie trinożka z Aszchabadu, która obraca się zgodnie z ruchem słońca, unosząc na swoim szczycie dwunastometrową złotą figurę prezydenta Saparmurata Nijazowa. Posągów z prezydentem jest w Aszchabadzie więcej, a kiedyś, za jego życia, było ponad 80, i większość jest ze złota lub pozłacana, ale żaden inny nie jest tak wysoko, jak ten na wieży zwanej poetycko Łukiem Neutralności. Trinożka jest po zmroku podświetlona na różne kolory, ale gdy oglądali ją Rodzice, podświetlenie się akurat zepsuło i wieżę omiatał tylko snop różowego światła, łagodny i rozmarzony.
Za to dużo wyżej, bo w górach, w odległym o dwadzieścia kilometrów od miasta łańcuchu Kopet-dag, żyją sobie zupełnie inne posągi, stoi tam Lew, Tygrys, pełno jest różnych Kozic, Koziorożców i Jeleni, ale one wszystkie są tylko pomalowane na złoty kolor i wcale nie są ze złota. Prawdziwych Lwów i Tygrysów nie ma w górach od dawna (kiedyś były), są za to Skorpiony, Węże i Warany, ale Im posągów się nie stawia. Wielkie figury Tygrysa i Lwa (a nawet Lwicy z Lwiątkami) stoją na przykład nad drogą do prezydenckiej rezydencji Firiuzy, dawnej siedziby generała Aleksieja Nikołajewicza Kuropatkina. Kuropatkin, który rozbił w pył chanat Kokandu i podporządkował carowi emirat Buchary, został mianowany gubernatorem Obwodu Zakaspijskiego i pod Aszchabadem odpoczywał w podgórskiej pięknej rezydencji, delektując się zwycięstwem nad bitnymi Turkmenami – w nieodległej twierdzy Geok-depe jego żołnierze 12 stycznia 1881 roku wymordowali według różnych obliczeń 10 lub nawet 20 tysięcy ludzi, głównie zresztą kobiet i dzieci. Było więc po czym odpoczywać (sic!), i był powód, by się przed zemstą tych, którzy chcieli pomścić pokonane w masakrze niewinne ofiary, chronić. Rezydencję Kuropatkina (notabene z regularnymi żołnierzami pod Mukdenem gorzej mu poszło) wyremontowano na potrzeby poprzedniego prezydenta Turkmenistanu, obecnie korzysta z niej jego następca, a posągi żyjących w Kopet-dag kiedyś lub obecnie dumnych Zwierząt – na drodze do tej posiadłości, jak były, tak zostały.
Stałem sobie na tej drabinie, tratwie Firiuzy, tak wysoko jak złoty (och, pomalowany tylko na złoty kolor) Lew wśród traw porastających zbocza Kopet-dag, mając przed oczami tragiczne zdarzenia z historii Turkiestanu, gdy Mama zakończyła rozmowę i wróciła do przedpokoju, by złożyć drabinę.
Miau! Miau...
"Myszulku, obudź się! Pogrążasz się w marzeniach, jak Francis Younghusband pod Czomolungmą, zejdź do nas w doliny i nie tkwij tam, jak jakiś Montagnard".
Montagnard! Też coś! Jak można porównywać mnie z tym krwawym Robespierrem, wolę raczej już z Papkinem, "Lwem Północy". I nie żadną górną ławę zajmuję, tylko stoję na drabinie i myślę, jak na Kota wolnomyśliciela przystało. To nikomu nie szkodzi, a mnie pozwala rozwinąć horyzonty, bo z góry lepiej widać. Powiedziałem to Mamie i obraziłem się za Montagnarda.
Mama zmieniła taktykę. Poszła do kuchni, podśpiewując piosenkę Starszych Panów. Ale jakoś inaczej...
"Dobra Mamo, trap się, trap,
z drabiny nie chce zejść
odrażający drab,
na drabinie siedzi drab,
a tu mleczko kap, kap, kap,
a tu Tuńczyk strasznie zły
już wysuwa z puszki kły".
Hm, to może warto to zobaczyć, puszkę z Wężami pod sufitem już obejrzałem, puszka z Tuńczykiem, dlaczego by nie!
Mama czasami ma dobre pomysły, a z góry co prawda może lepiej widać inne góry, ale puszki z Tuńczykiem lepiej ogłądać z bliska. Zszedłem i z dumnie podniesionym ogonkiem poszedłem do kuchni. Nie żałowałem tej decyzji.
To znaczy nie żałowałem tej decyzji, jak jadłem.
Bo potem musiałem wysłuchać jeremiad Mamy, które puszki są dla Dzieci wskazane, a które groźne, i że dotykanie łapką puszek z elektrycznymi Wężami, nawet jak kuszą i wołają do Kota, może przynieść złe skutki, że nie wszystko, co miłe, jest dobre, a Kot powinien wiedzieć, co robi, i ani przez nanosekundę o tym nie zapominać.
Przecież nie skaczę ze spadochronu, nie marzę o wyścigach samochodowych! To ze sportów ekstremalnych mam tylko grać z Myszunią w kanastę, z Malutkim w szachy, albo z Montusiem w warcaby?!
Mama od pewnego czasu stała się zbyt nerwowa, a Jej stan psychiczny zaczyna mnie martwić.
W ramach mojej edukacji psychologicznej przeczytałem niedawno (właśnie z myślą o Mamie) książkę, zatytułowaną już jak dla mnie naprawdę ciekawie, „Pułapki na Myszy nadmiernej troskliwości” (może coś mylę, nie pamiętam, czy tam na pewno były Myszy, bo książkę Mopięta wsunęły już między inne książki, ale jeśli w tytule były pułapki, to Myszy powinny znaleźć się w nich automatycznie).
Przeczytałem tam, że Mama jest klasycznym przykładem „Pająka trosk”, bo uważa, że wszystkie problemy musi wziąć na siebie i o wszystko dbać sama.
To niesprawiedliwe! Przecież staram się co sił, żeby Jej pomóc (mam nadzieję, że w ten sposób sam nie stanę się Pająkiem?! Może powinienem pomagać Jej dużo, oczywiście, ale jednak jakoś mniej niż teraz?), a przede wszystkim chciałbym Jej jakoś wytłumaczyć, że większość problemów rozwiązuje się sama, wystarczy coś zjeść, pospać sobie troszeczkę albo pacnąć kogoś łapką dla koniecznego relaksu, więc Mama nie powinno zamartwiać się aż tak bardzo. Ani zanim jakiś problem się pojawi, ani w jego trakcie, ani po – zwłaszcza po, bo przecież wtedy już problemu nie ma.
W tym celu opowiedziałem Mamie (i przy okazji Rodzeństwu) przypowieść o Wróblu, który podtrzymywał sklepienie niebieskie (z tej samej książki, to stara przypowieść chińska).
Wróbel leżał sobie na gałązce drzewa, bojąc się ruszyć, z łapkami wyciągniętymi w niebo. „Dlaczego tak leżysz bez ruchu, przecież musi Ci być niewygodnie - pytały Go inne Ptaki - przeleć się troszkę, poskacz po gałęziach, napij się wody”.
„Nie mogę, mówił Wróbel, nie mogę nawet drgnąć, bo podtrzymuję sklepienie niebieskie. Jak się ruszę, to całe runie w dół i dopiero będzie nieszczęście”.
W pewnym momencie powiał wiatr, gałązka, na której leżał Wróbel, zachybotała, a On sam skoczył na równe łapki, żeby nie zlecieć z drzewa.
W ten sposób przestał podtrzymywać sklepienie niebieskie. A ono wcale nie runęło!!!
Nie wiem, czy czegoś tu nie pokręciłem, czy wszystko zapamiętałem dokładnie (o tylu rzeczach myślę ważnych i nieważnych!), ale sens tej przypowieści na pewno jest właśnie taki, jak go tu z pamięci opisałem.
Mama też nie podtrzymuje sklepienia niebieskiego!
Musi tylko być tego bardziej świadoma!
Wtedy też przestanie być „Pająkiem trosk”, a kto chciałby mieć Mamę-Kobietę-Pająka (może tylko ten Francuz, który wspina się po ścianach drapaczy chmur, albo konserwatorzy siedmiu Wysotek Stalina z Moskwy), nie ja!
A pomagać Mamie będę i tak. Trochę, ciut, ciut, nie za dużo. Bo jak się chce za dużo, to nie robi się nic. Jak Hercen.
Pamiętam jego słowa, które przeczytałem niedawno w książce Zbigniewa Żakiewicza „Rosja, Rosja” (w rozdziale o „Przeklętych dniach” Bunina); „Nic nie zrobiłem, bowiem zawsze chciałem zrobić więcej niż się robi zwykle”.
Zamiast robić więcej, trochę się prześpię. Z Malutkim, bo we dwoje śpi się zawsze bardziej miękko!
Inne tematy w dziale Rozmaitości